Za Przyczyną Maryi

Przykłady opieki Królowej Różańca św.

 

Matko Stworzyciela

Z więzów śmierci Oswobodzicielka

 

O. K. N.

 

Maryja wskrzesza zmarłą w drodze dziecinę

 

Szła drogą, nędznie ubrana, młoda kobieta. Szła z da­leka. Szła aż spod Dubna.

 

Dzień był jasny, pogodny, ale mroźny.

 

Bo choć kilka zaledwie od marca i wiosny dzieliło nas dni, na Wołyniu tęga jeszcze i ostra bardzo panowała zima.

 

Ale ta, w ubogie przybrana szaty kobieta, ona nie zważała ani na ostrość zimy, ani na tęgość mrozu, ani na wielkość przestrzeni, ale, maleńkie do swych piersi tuląc zawiniątko, szła raźno, snać spieszno jej było i chciała jak najprędzej stanąć u kresu podróży.

 

Droga białym i puszystym zasłana śniegu kobiercem wiła się, jak srebrzysta wstęga, między polami.

 

A po obu stronach drogi rozciągały się ogromne, sze­rokie, martwe, jak step, pola, pokryte śniegiem, błyszczące i mieniące się w tęczowych słońca promieniach.

 

Przydrożne drzewa, wierzby rozłożyste i topole smukłe, skrysztalonym osypane śniegiem rozkładały na tle błękitnego nieba, misterną, poplątaną gałązek sieć i za najmniejszym wiatru podmuchem prószyły delikatnym, drobnym śnieżnych gwiazdek deszczem, które lecąc przez powietrze, lśniły się i skrzyły, jak białe iskierki.

 

Gdzieniegdzie, na samym środku drogi przechadzały się poważnym, uroczystym, niejako majestatycznym krokiem dumne z siebie wrony, a za zbliżeniem kobiety, podlaty­wały leniwie w górę i ciężkim spuszczały lotem na rowy i skiby przydrożne.

 

Czasami szybko przesunęły się obok idącej kobiety małe sanki chłopskie i nikły szarą plamą na końcu drogi, pozostawiając po sobie długie, śliskie, błyszczące smugi.

 

Kilka już par sań tak tuż, tuż obok niej, jak strzała przemknęło, ale kobieta ona, najmniejszej na to nie zwracała uwagi, zdawała się tego nie widzieć, i raźnym szła naprzód krokiem, cisnąc do swych piersi to malutkie zawiniątko, jakby w tych nędznych łachmanach i poszarpanych płachtach najcenniejsze ukrywała perły i najdroższe niosła klejnoty.

 

A tam, w tych nędznych łachmanach i tymi postrzępionymi otulone szmatami – tam tylko jej małe było nie­mowlę, tak bardzo chore i cierpiące bardzo.

 

Biedna matka w nędzy swej i utrapieniu swoim od wszystkich opuszczona i nawet od bliskich odepchnięta, to swoje drogie i ukochane niemowlę do cudownego Przeczystej Panny ofiarowała obrazu, w sławnym na całe Podole i Wołyń cały synów świętego Dominika klasztorze.

 

Bo przecież jak wieść niesie, z tronu tego cudownego obrazu, ta Łaskawa Pani już tyle niezwykłych i hojnych takich rozdała darów i pociech przeróżnych.

 

Czyżby więc tylko teraz na jęk i wołanie tej zbolałej matki głuchą być chciała i kornej nie wysłuchała prośby i pociechy odmówiła?

 

Chyba nie!

 

Biedna też matka nawet o tym nie myśli i o dobroci i litości Niebieskiej Matki nie powątpiewa.

 

I dlatego to właśnie ona wzięła dzisiaj tę swoją chorą dziecinę i do cudownego wybrała się miejsca i do świątyni Maryi, Pocieszycielki strapionych, idzie, by dla siebie balsam pociechy wybłagać, a dla dzieciny zdrowie wyżebrać i wypłakać.

 

Idzie...

 

Idzie już długo...

 

Co chwila jednak z lękiem i trwogą wielką odchyla zawiniątko i wpatruje się w tę drobną, wynędzniałą niemo­wlęcia twarzyczkę, mieniącą się raz pąsem gorączki, to znowu bladością bólu, to sinością konania.

 

Przyspieszyła kroku, snać z bojaźni, by się nie zapóźniła i by dziecina gdzieś w drodze jej nie zamarła.

 

Szła raźno naprzód...

 

Tymczasem dzień ku wieczorowi się nachylił.

 

Powoli poczęło się ściemniać...

 

Słońce na jeden moment oblało pola, śnieg, drzewa strumieniami krwi, a potem rozognione, jaskrawe, zapadło za góry.

 

Z rowów przydrożnych, z lasów, z pól, z rozpadlin i hen z sinej, tajemniczej, czarnej dali wypełznął szary, bez­barwny zmierzch i począł świat cały brać w posiadanie.

 

Jeszcze tylko ostatnie, jakby spóźnione, różowe słońca strzałki migotały w oknach domów, przelewały się po po­wierzchniach pól i przemykały chyłkiem po wierzchołkach drzew, jak gdyby składały ostatnie ziemi pocałunki, z którą żal i tęskno bardzo im było się żegnać.

 

Wieczór choć mroźny, kładł się cichy, pogodny, maje­statyczny, jak konający w swej purpurze władca.

 

U szafirowego niebios stropu blade roziskrzyły się gwiazdy, haftując płaszcz nocy miliardami diamentowych blasków, przepasując ją srebrzystą mlecznej drogi wstęgą, a ścieląc pod stopy wypływającego księżyca szatę puszystą nieuchwytnymi obłoczków płatkami, miękką łagodnych barw doborem, a wielką ginących w dali horyzontów bezmiarem.

 

Kobieta nie zważała na mroźny wieczór i nadchodzącą cichą, jasną noc, ale szła raźno naprzód.

 

Szła...

 

I tylko zawiniątko swoje coraz mocniej do piersi tuliła i coraz częściej do niego zaglądała.

 

A z zawiniątka tego taki cichy i słaby taki wydobywał się niemowlęcia jęk i aż do głębi duszę matki przenikał i w najskrytsze matczynego serca tajnie się wciskał i zdawał się wołać i skomleć o ulgę, o uśmierzenie tego ogromnego bólu, co szarpał tą maleńką dzieciny istotką. Ale zbolała matka na wszystkie dziecięcia wołania i westchnienia wszystkie była bezsilna, była bezradna.

 

Więc tylko na ukojenie bolesnego dzieciny jęku przy­warła wargami swymi do niemowlęcych usteczek i taki długo i gorący złożyła pocałunek i szlochając, szeptała:

 

– Cicho! Cicho! Cicho! Dziecino ty moja!

 

– Już niedaleko do tronu Maryi, Niepokalanej Matki!

 

– Już połowa tylko drogi!

 

I rzeczywiście było już niedaleko!

 

Droga pięła się nieco w górę i wnet weszła w lasek sosnowy. Jasną zieleń gałązek pokrywały strzępy śniegu. Z ciemnej głębi lasu, gdzie niewyraźnie majaczyły w mroku długie, proste, drzew kolumnady, spływał w duszę idącej kobiety jakiś dziwny i tajemniczy urok, i jakieś dziwne i ta­jemnicze wlewało się w jej serce uczucie.

 

Wpatrywała się więc w gąszcz pełną cieni i cichych szmerów, gdzie wykroty drzewne i pnie przybierały jakieś fantastyczne, nieokreślone kształty i zdawały się poruszać lekko.

 

Gdy kobieta weszła w tę ciemną lasku gąszczę, dziecię jakoś niespokojnie poruszać się zaczęło i jakimś dziwnym zakwiliło głosem – kwiliło chwilę – coraz słabiej – i słabiej – po chwili ucichło, jakby w głęboki zapadło sen!

 

Ucichło...

 

I było ciche, spokojne.

 

Ale ta cichość i spokój ten dziecięcia zaniepokoił znę­kane matczyne serce.

 

Zadrżała...

 

Przeczuła nieszczęścia cios...

 

Odchyla zawiniątko... patrzy... patrzy... i blednie...

 

Twarzyczka sina... przy piersiach był tylko już trup dzieciny!...

 

Ale ona szła dalej...

 

Szła...

 

Z oczu tylko duże łzy sznurem się puściły i na pu­szystym zasłaną śniegiem drogę cicho spadały i spadały...

 

A z wysokich sklepień niebieskich blade gwiazdy mru­gając spoglądały na przeczyste matczyne łzy!

 

Bo noc była prześliczna, jasna, gwieździsta.

 

Zza gór i lasów wypłynął zwolna, jak ptak świetlany, i na szafirowy wtoczył się nieboskłon majestatyczny miesiąc i srebrno-zielonym światłem całą zalał drogę i szeroki step. Przeciął białe zwełnione obłoki, co stanęły mu w drodze, prześwietlił je tęczową aureolą i płynął dalej nad cichymi pól obszarami i czarnymi lasów gąszczami i śpiącymi w dali siołami i wioskami. Oświetlił białe domki, aż wreszcie zawisł nieruchomo nad ogromnym, na górze położonym, dominikań­skim klasztorze, gdzie cudowna jaśnieje Maryja – zawisł pogodny, uśmiechnięty, cudnie okrągły. I począł hojną dłonią rozrzucać swój uśmiech srebrzysty, objął w świetlny uścisk i smukłą świątyni wierzycę i długi zabudowań szereg i we wszystkie wcisnął się zagłębienia, aż wreszcie swym bladawym zalał światłem i górę całą i świątynię wielką i klasztor ogromny.

 

Jasna twarz miesiąca uśmiechała się coraz łaskawiej, coraz tajemniczej, jakby na drwiny bólowi i jękom i łzom idącej drogą, z trupem u piersi, kobiety.

 

A ona szła dalej...

 

Mijała wioski, rozrzucone tu i ówdzie około drogi, niby ule, okolone wierzbami; mijała wiejskie kościółki nad wsiami górujące i swymi drobnymi ku górze strzelające wieżyczkami; mijała cmentarze, gdzie wśród ciszy i martwoty w wieczy­stym pogrążone śnie, w mogiłach śniegiem przyprószonych tyle, podobnych do jej, spoczywało niemowląt; mijała stare drogowskazy, z rękami rozciągniętymi w cztery świata strony; mijała krzyże pochylone i zmurszałe, obwieszone znakami Męki Pańskiej, albo małymi oszklonymi pudełeczkami, gdzie stały wyrzeźbione z drzewa figurki Świętych i Apostołów.

 

Zbolała niewiasta mijała to wszystko i z trupem dzie­ciny u piersi i nadzieją w sercu szła dalej, szła aż do miejsca cudownego.

 

I doszła nareszcie.

 

O świcie stanęła w progach ogromnej świątyni.

 

Poszła wprost przed ołtarz, przed cudowny obraz, gdzie właśnie Msza święta się odprawiała, – poszła i "złożyła skarby swoje przed ołtarzem Maryi i wciąż patrzyła to na obraz Niepokalanej, to na śmiertelne dziecinne szczątki! Lecz cóż to, czy to od Cudownej łuna uderzyła, czy moc świateł zapalono w kościele? Patrzy... na bladej twarzyczce znak życia, różowy wykwita rumieniec! O nie łuna to, nie światło, w trupa wstępuje życie na dowód, że Maryja nie zawodzi złożonych w Niej nadziei" – na dowód, że Maryja nikomu słodkich nie odmówi pociech, na dowód, że Ma­ryja – to potężna z więzów śmierci Oswobodzicielka.

 

 

Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 263-269.

 

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: