30 grudnia 2010

Uroki "nieszczęsnej kolędy"...


Co do kolędy... Różnie się w tej naszej katolickiej Polsce o niej mówi. W ostatnich dniach to jeden z najgorętszych tematów poruszanych wszędzie: w domach, w sklepie, na ulicach, w szkole. Tradycja kolędy, choć stara jak niektóre polskie dęby, musi przejść swoją konfrontację nie tylko na płaszczyźnie religijnej ale i w kontekście kulturowo-społecznym czasów, w których żyjemy.

Ostatnio na jednym z blogów natknąłem się na porównanie kolędy do "ogólnopolskiej plagi" idącej przez nasze domy w styczniowe popołudnia. "Nieszczęsna kolęda" jednych mobilizuje, innych irytuje, jeszcze innych przyprawia o poważny ból głowy. Bo to przecież trzeba chałupę wysprzątać, jakąś kopertę przygotować, dzieci w pion postawić - no i jakoś to wszystko przeżyć. Klimat kolędowy udziela się (chyba można tak to ująć) obydwu stronom. Jest więc ksiądz, który przedzierając się przez mroźne powietrze musi odwiedzić od 20 do 40 a nawet 50 rodzin dziennie. Wyrusza ok. 15:00 bądź 16:00 godziny a zdarza się że do ostatnich domostw dociera nawet ok. godz. 22:00. Jest i rodzina - wyczekująca, czasami nawet wiele dobrych godzin. Pojawia się pierwsza nerwówka, ciągłe wyglądanie przez okno a nawet i wędrówki korytarzami klatek schodowych. A kiedy już ksiądz wchodzi - różnie się to wszystko potoczyć może. Są "księża sprinterzy" - czyli 5 minut, ładny uśmiech, kilka kropel święconej wody, ładny obrazek dla każdego i "cześć". Swoją drogą "księża sprinterzy" są dowodem na to, że z polską lekkoatletyką nie jest jeszcze tak źle. To oczywiście żart. Są też "księża inkwizytatorzy" z tysiącem pytań, czasami pretensji, wykazujący z kartą w ręku, małą pobożność wielu członków rodziny. Stosy zaczynają płonąć - gdy ksiądz gorliwy odkryje jeszcze niesakramentalny związek. Gdyby nie ostatnie akordy odświarzacza powietrza czy pachnącej świeczki, swąd siarki piekielnej zabiłby obydwie strony. Osobiście nigdy w żywocie swoim "księdza inkwizytatora" nie spotkałem, ale wiem, że takowi się jeszcze zdarzają i potrafią porządnie sumieniami wielu ochrzczonych (a w grzechu żyjących) potrząsnąć. No i są "księża z pierwszej okładki" - milusińscy, kulturalni, fajni, ot tacy do przytulenia. Choć ani razu nie pada słowo "Bóg", "Chrystus" czy "Ewangelia" - wszyscy bawią się fajnie, jak w amerykańskim kinie. Może jestem radykałem ale dla mnie to też żadna kolęda. Nic to z Ewangelią nie ma wspólnego. Czymże jest więc owa "nieszczęsna kolęda", wpisana w kalendarz większości polskich rodzin?

Po pierwsze... Kolęda to czas wspólnej modlitwy. Proszę zwrócić uwagę: w większości polskich domów to jedyny moment w roku, kiedy cała rodzina razem z księdzem modli się w rodzinnym domu. Nie w kościele, ale we własnym domu. Ojciec, matka, dzieci, dziadkowie... Wszyscy mają złożone dłonie i kierują swój wzrok i serce w stronę Boga. Są domy, w których dzieci tylko ten jeden raz widzą swoich rodziców zatopionych w modlitwie. Dla mnie osobiście jest to poruszajaca chwila. I czuję zawsze jak to wspólne wołanie do Boga - napełnia domowstwa Bożym światłem i łaską.

drugie... Kolęda to czas Bożego błogosławieństwa. W słowach: "Niech Was strzeże, umacnia i Wam błogosławi Bóg Wszechmogący"... kryje się moc i łaska samego Boga. Błogosławieństwo jest przeciwnością przekleństwa. Krople święconej wody, towarzyszące błogosławieństwu, "egzorcyzmują" przestrzeń w której żyją rodziny. A nie ma co owijać w bawełnę: pod dachami naszych domów grzechów panoszy się wiele. Diabeł nie znosi kolędy. Równie mocno jak święconej wody i księży, którzy udzielając sakramentów - niweczą jego dzieło wciągania w świat kłamstwa oraz iluzji a nade wszystko upadlania ludzkiej godności.

Po trzecie... Kolęda to czas nawrócenia księdza. Dla mnie osobiście kolęda staje się źródłem wielu refleksji, wzruszeń, dojrzewania w kapłaństwie. Chodząc po domach widzę, jak moi parafianie żyją, poznaję ich problemy, wchodzę w to wszystko, czym żyją i jak żyją. Nie oddziela mnie tedy od parafian kamienny stół ołtarza ani ambona, czy balaski. W jakiś sposób każda kolęda staje się dla mnie jednym wielkim rachunkiem sumienia. Wchodząc w życie wielu rodzin mam okazję zobaczyć - jak bardzo ludzie potrzebują chociażby z pozycji ambony i głoszonego słowa - strumienia nadziei i pocieszenia. A nie moralizowania, czy wielkich teologicznych mądrości, które nic ze sobą nie niosą.


Na kolędę staram się patrzeć zatem z perspektywy wiary. Bo kolęda to nie tylko zlepek pewnych tradycji, norm społecznych czy religijnych zachowań. I nawet jeśli kolęda trwa 10 minut - to uwierzcie mi, tyle Panu Bogu wystarczy, by w danym domu rozlała się Jego niewidzialna łaska. Zbyt powierzchowne i zewnętrzne postrzeganie kolędy jest głęboko niesprawiedliwe. A jak ktoś chce dłużej z księdzem porozmawiać - proponuję spotkanie i podaję numer swojego telefonu. Chodzę po kolędzie od pięciu lat. Zgadnijcie, ilu pragnących głębszej rozmowy - zadzwoniło? Nikt... I to też daje mi dużo do myślenia...
Co do koperty... Nie jest to obowiązek i nakaz. Nigdy sam do ręki koperty nie biorę, chyba, że ktoś wyraźnie chce na Kościół ofiarę złożyć i podaje mi szczerze tę kopertę do ręki. Zdaża się, że często tej słynnej koperty, szczególnie w rodzinach uboższych, w ogóle nie zabieram. Tak mi podpowiada sumienie, rozum i serce.

Kolęda "nieszczęsna" może stać się "kolędą szczęśliwą". Owszem - dużo tu zależy od księdza. Choć od przyjmującej rodziny równie dużo. Jeden tylko Bóg w tym wszystkim nigdy nie zawodzi. "Bo - jak to sam zapewnił Chrystus - gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w imię moje, tam Ja jestem".... A na kolędzie gromadzimy się właśnie w Jego imię...

Czekam na Wasze głosy i świadectwa... Odnośnie kolędy. Przydadzą się, bo wyruszam 2 lutego :)

______________
tekst archiwalny, ale wciąż na czasie :) 

28 grudnia 2010

"Miłość" w czasach zarazy

„Sir Elton John i jego partner David Furnish zostali rodzicami. W Boże Narodzenie w Kalifornii matka zastępcza urodziła dla nich syna - podał magazyn "US Weekly". Chłopiec nazywa się Zachary Jackson Levon Furnish-John i jest pierwszym dzieckiem brytyjskiego piosenkarza i kanadyjskiego filmowca, którzy są razem od wczesnych lat 90. Para, która w 2005 roku zawarła ślub cywilny, próbowała w ubiegłym roku adoptować zarażoną AIDS sierotę z Ukrainy, jednak nie udało jej się przezwyciężyć regulacji administracyjnych” – podaje portal Onet.pl. Kolejny news, który ma prześwidrować mózg przeciętnego Polaka (szczególnie Polaka – konserwatysty) i oswoić naród z myślą metapozytywną, że gej też człowiek i dziecko wychować potrafi.

Wiadomość o szczęśliwych gejach-tatusiach (no chyba, że któryś z panów czuje się mamusią) sąsiaduje na portalu z innym „ciekawym” materiałem w formie fotoreportażu pod znamiennym tytułem: „ Biło seksem ze sceny! Zobacz zdjęcia”! Nie zobaczyłem i nie żałuję. Za to mocno się przejąłem losem nowo narodzonej dzieciny, szczerze jej współczując. Ponadto biłem się z myślami (przez conajmniej kwadrans), czy Zachary powstał z nasienia Eltona, czy Davida?... Jest też trzecia możliwość: nasienie pochodziło od innego mężczyzny, który korzystając z dobrodziejstwa banku spermy, nawet coś na tym zarobił. Jedno jest pewne: z racji czysto technicznych (i naturalnych, rzecz jasna) ani Elton ani David ciąży nie nosili i dzięki temu uniknęli bólu porodu. Dumnie nazwali siebie „rodzicami” i rozpoczęli „hodowlę” kolejnego homoseksualisty, który na razie tylko płacze i robi w pieluchy, ale w przyszłości, kto wie, może pójdzie w ślady swoich tatusiów. Ci zaś nie ukrywają wzruszenia: "Jesteśmy przepełnieni radością i szczęściem w tej wyjątkowej chwili. Zachary jest zdrowy i ma się naprawdę dobrze. Jesteśmy bardzo dumnymi i szczęśliwymi rodzicami".


Morał bajki „O dwóch gejach tatusiach, co nie zrodzili synka” jest raczej smutny i przerażający zarazem: „nawet geje, w swej chorobie, mają dziecko, radząc sobie”. I tak oto mały Zachary Jackson, nie mogący possać mleka ani z piersi Eltona ani z piersi Davida, rozpoczął swój żywot w gejowskiej rodzinie, którą łączy z pewnością jedno: i tatusie i synek noszą pampersy, żeby nie daj Boże, coś z jelita nie wyleciało na luksusową podłogę luksusowej posiadłości sir Eltona Johna i jego życiowego partnera.

Wzięło mnie trochę na żarty i ironię, ale problem jest poważny. Kolejny znak czasu (mocny i niepokojący), znak idealnie pasujący do naszej schorowanej europejskiej cywilizacji, która usiłuje raz na zawsze zamykając Bogu usta - ogłosić wszem i wobec, że tzw. „gejowska miłość” w czasach moralno-etycznej zarazy zdolna jest do wszystkiego, nawet do wychowania dziecka. Na nic tradycja, psychologia, religia, na nic osamotnione głosy chrześcijańskich (i nie tylko) proroków, socjologów, psychologów, udowadniających, że by człowiek mógł wyrosnąć na normalnego i zdrowego człowieka, potrzeba mu kobiety i mężczyzny. No cóż... Zaraza się rozprzestrzenia, szczepionek brać nie chcą, zwieracze u wielu już dawno nie pracują, a dzieci?... Dzieci można kupić, zaadoptować,” wychować” i po krzyku, byleby tęczowa rewolucja uciemiężonych gejów wciąż mogła święcić triumfy, cel uświęcając chorymi środkami.


A mały Zachary?... Daj mu Panie Boże szczęśliwe (bo na „normalne” raczej nie ma co liczyć) dzieciństwo. Wiem, będzie trudno, ale przecież dla Ciebie, Panie, nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet w czasach zarazy...

17 grudnia 2010

Koniec spania...


To nie były łatwe rekolekcje. Choć św. Michał Archanioł (ich naczelny patron) dwoił się i troił, jak zawsze, przełamując fale. Potężne fale zmęczenia, wątpliwości, fale natury technicznej, fale religijnych schematów. Te ostatnie Duchowi Świętemu nie ułatwiają działania, szczególnie wtedy, gdy Duch pragnie zadziałać w sercu letnim nieznośnie. Sercu, które bije rytmem znanym i utartym (od  zawsze), przyzwyczajonym do wysłuchania jeszcze jednej nauki rekolekcyjnej, jeszcze jednej spowiedzi i jeszcze jednego powrotu do domu, by żyć dalej tak, jak się do tej pory żyło...
Warmię zasypało śniegiem. Porządnie i namiętnie. Do Kortowa dotarłem późnym wieczorem, w sobotę. Jechałem pociągiem dobre osiem godzin. W drodze modliłem się, spałem, czytałem książkę. Cel podróży: rekolekcje akademickie: „Któż jak Bóg”... Wciągnął mnie w to wszystko (jak zwykle) pan Leszek Dokowicz, człowiek charyzmatyczny, mąż cudownej żony, ojciec piątki dzieci, który  przeżył wiele. Ów Boży człowiek nosi w sobie mądrą, bo ewangeliczną  intuicję, którą można streścić w jednym zdaniu: „czas, by w polskim Kościele wierni i ich pasterze doświadczyli wreszcie (i porządnie) mocnego powiewu Ducha Świętego”... Powiewu, który otworzy oczy, który umożliwi doświadczenie żywego Boga i który „duchowych mięczaków” przemieni w oddanych Panu siewców Ewangelii.
Rekolekcje rozpoczęły się w niedzielę. Kolejne trzy dni wypełnione były Eucharystią, konferencjami połączonymi z multimedialną prezentacją i Adoracją Najświętszego Sakramentu. Plan był od początku jasny i prosty. Poruszyć temat walki duchowej, zagrożeń w przestrzeni pierwszego i szóstego przykazania. Wreszcie: przypomnieć  młodym ludziom o obecności w Kościele żywegoChrystusa, posyłającego swoim umiłowanym dzieciom („robaczkom” jak by to ujął prorok Izajasz) Ducha Pocieszyciela, który prowadzi, uzdrawia, pociesza, broni i uświęca. Porzeczkę podnieśliśmy wysoko. Ale inaczej być nie mogło. Słyszalne były głosy, że studenci nie przyjdą, przestraszą się, nie włążą w to wszystko wysiłku. Obawy jak najbardziej uzasadnione choć wynikały one raczej z braku wiary, niż zdrowego rozsądku. Przez kolejne dni głosiliśmy z Leszkiem Słowo Boże, nie rozpieszczając nikogo, słowo prorockie, które musi wiele rozwalić, by coś nowego mogło zaistnieć. Czuliśmy, że nie jesteśmy sami. Modliło się w intencji tych rekolekcji wiele klasztorów, osób zakonnych, wspólnot. Modlitwa i post... Siła potężna, która nie zawodzi nigdy... Przed wyjazdem prosiłem moich kochanych lektorów i stargardzką młodzież: „módlcie się”... I modlili się, szczerze, wytrwale, nie zdając chyba sobie z tego sprawy, jak mocno święty czas rekolekcji w Kortowie wspierali. Byli z nami obywatele Nieba... Maryja, św. Michał Archanioł, św. Jan Chrzciciel, św. Łucja, św. Jan od Krzyża, św. ojciec Pio. Ich orędownictwa wzywaliśmy nieustannie. Nie zawiedli.
Przez kolejne dni pachniało coraz mocniej Niebem. Rozpoczynaliśmy wszystko Eucharystią (z wyjątkiem poniedziałku... niestety) o godz. 19:45 (wtorek), 20:00 (środa). W czasie niej głosiłem Słowo. Potem konferencja Leszka, świadectwo jego poplątanego niegdyś życia, mocne słowa o współczesnych bożkach, o destrukcyjnej sile pornografii, aborcji, magiczno-okultystycznych formach unicestwiania siebie etc. Odbyły się projekcje filmów „Syndrom” i „Duch” wzbogacone komentarzem Leszka. Ok. 22:00 Adoracja. Pierwszego dnia zachęcaliśmy młodych do gorącej modlitwy o uzdrowienie. Bóg rozpoczynał dokonywać wielkich cudów. Drugiego dnia oddawaliśmy swoje życie Jezusowi. Trzeciego trwaliśmy na modlitwie Uwielbienia, wzywaliśmy Ducha Świętego... Adoracje trwały długo. Środowa zakończyła się około północy. Duch Święty manifestował swoją obecność. Młodzi „pękali”, Duch kruszył ich ciała, serca, umysły. Z dnia na dzień studentów przybywało. Pan ich przyprowadzał  i mocno nimi potrząsał. Uzdrawiał w konfesjonale, umacniał na modlitwie, rozpalał ogień w czasie Adoracji. W ostatni wieczór pozwolił także na manifestację złego ducha. Wielu studentów zamarło z przerażenia. Padali na kolana, modlili się na głos, płakali. Kapłani nakładali na nich ręce, prosili o dary Ducha. Kościół wypełniał się każdego wieczoru łzami, gorącą modlitwą, ogniem żywego, duchowego doświadczenia. I o to chodziło. Chwała Panu...
Wracałem z Olsztyna umocniony. Kolejny znak w życiu grzesznika, który pięć lat temu przyjął święcenia kapłańskie. Pan jest wielki. I miłosierny. Poczułem na tych rekolekcjach „Wiosnę Kościoła”, o której tak wiele razy mówił Jan Paweł II. Wiosnę pachnącą Niebem, Wiosnę Kościoła, który na dzień dzisiejszy nie ma innego wyboru... Więcej Pięćdziesiątnicy... Więcej wiary biskupów i kapłanów w moc Ducha Świętego. Tak wiele jest w nas sceptycyzmu, niewiary, strachu... Dopóki plebanie, klasztory, pałace biskupie, parafie nie przejdą doświadczenia Wieczernika, dopóty ziemia pokryta będzie nieustannie letnimi katolikami, których Najwyższy „wyżyga” z ust swoich... Przerażająca perspektywa z Apokalipsy... Równie przerażająca, co letniość katolików, którym diabeł krępuje ręce i zamyka usta. Siedzieć cicho, cieszyć się z jeszcze pełnych kościołów, nie widzieć śmierci duchowej tysiąca młodych ludzi, których w naszym Kościele coraz mniej. Przespać to wszystko... Duchu Święty... Obudź nas... I zmaż krew ignorncji, którą mamy na rękach... Koniec spania...

9 grudnia 2010

Nigdy nie trać cierpliwości...

„Nigdy nie trać cierpliwości – to jest ostatni klucz, który otwiera drzwi”.....
Antoine de Saint-Exupéry

Trudna jest „cierpliwość”. A przecież bez niej nie ma miłości. Prawdziwej, mądrej, krystalicznie czystej. Cierpliwie kochać, cierpliwie prowadzić, cierpliwie wychowywać. Nie zatrzymywać się nad „teraz”, ale też zrobić miejsce na nadzieję. Brakuje nam cierpliwości, bo lubimy efektywność i ten „dreszczyk w duszy” kiedy coś się udało i widać konkretne owoce...

Jezus był cierpliwy. Fascynuje mnie Jego Boska moc i ludzka dojrzałość. Spojrzenie cierpliwego faceta, utkwione w tłumie i ucznich. Mówił do nich, tłumaczył, był z nimi, podnosił z gleby. Jakże musiało Go boleć, „że mają oczy a nie widzą, mają uszy a nie słyszą”. Szedł czasami późną nocą, na „miejsce pustynne”, modlił się, może płakał, poruszony ignorancją i zagubieniem człowieka. W uszach brzęczały Mu słowa Ojca, które usłyszał pod natchnieniem Ducha Świętego mędrzec Kochelet, słowa odczytywane w synagodze, że „wszystko ma swój czas”...

Mówił o sobie Jezus, że jest cichy i pokornego serca. Cierpliwość może dlatego jest tak trudna w „użyciu”, że pozbawiona instrukcji dla idiotów, wymaga pokory i wyciszenia. Uznania swojej małości i zrobienia przestrzeni dla łaski. Mistrzowie „trzymania ręki na pulsie” popadają w furię, gdy coś się nie udaje. Nauczyciel fizyki, tłumaczący godzinami prawa termodynamiki, dostaje zawału przeglądając i oceniając sprawdziany, z których połowa nadaje się do spuszczenia w sedesie. Ksiądz... Traci powoli cierpliwość, gdy... No właśnie. Jestem blisko młodzieży szkół średnich i studentów, rozmawiam, tłumaczę, staram się życiem zaświadczyć, konkretami dnia codziennego, a oni... Oni i tak robią swoje... I można się przerazić, kulkę w łeb władować. Ale po co? Może lepiej pójść śladami Jezusa, który swoją ewangeliczną pedagogię rozłożył na tysiące lat, cierpliwie (po dzień dzisiejszy) kochając człowieka, nasze ludzkie bunty, krnąbrność, pomyłki...

Może dlatego brakuje mi cierpliwości, bo wciąż za mało we mnie łaski... Powoli odkrywam, że Adwent to nie tylko czas czujnego oczekiwania. To także „szkoła cierpliwości”. Uczenia się bycia bardziej cierpliwym, to znaczy: pokorniejszym i wyciszonym. Pokora robi przecież miejsce dla Tego, który wie najlepiej, czego nam potrzeba. Który jest „Panem historii”. Cisza demaskuje kompleksy, lęk, odkrywa świat naszej wewnętrznej plątaniny uczuć, emocji, wspomnień. Więcej, sprawia, że rany dotąd ukryte, zaczynają krwawić, tak jak Jego dłonie i stopy, unieruchomione na drzewie krzyża. A to wszystko trzeba uzdrowić, poukładać, zalać balsamem miłosierdzia, olejem sprawiedliwości... Cierpliwość to” cierpienie rozłożone w czasie”. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie wczoraj i może jeszcze nie jutro, będzie bolało, śmiech zmiesza się z płaczem, ale Pan nie zapomni, będzie prowadził, będzie oczyszczał, będzie uzdrawiał. Pokorny i wyciszony zrobi dla Niego miejsce. Pozwoli Mu dołożyć Boskie „trzy grosze”, da Mu szansę zainwestowania w swój niepokój, ciągłe wypatrywanie efektów i sukcesów. Zamieni je wszystkie w „miłość cierpliwą” wobec tych, którzy tak blisko nas żyją, a którym możemy pomóc, cierpliwie walcząc o ich wieczne szczęście...

Ten, który przyjdzie, którego oczekujemy, jest cierpliwy do szpiku kości. Pragniesz się z Nim spotkać?... Pokochaj cierpliwość. Pozwól jej zakrólować w swoich wnętrznościach. Daj nam Panie siłę cierpienia rozłożonego w czasie... Ucz nas cierpliwości... Niech ostatni klucz otworzy drzwi, przez które będziesz mógł wejść... Marana tha...

21 listopada 2010

Egzorcyzm to nie pożywka dla popkultury



W Niepokalanowie zakończył się tegoroczny zjazd księży egzorcystów. Poruszono na nim wiele ciekawych kwestii. Jedno jest pewne: w człowieku, żyjącym tak, jakby Boga nie było, tworzy się pustka, domagająca się zapełnienia. Zwiedzeni, szukamy dobra u ojca wszelkiego zła. O fatalnych tego skutkach z egzorcystą rozmawia Marta Brzezińska.

Mamy coraz więcej księży - egzorcystów. Wzrasta zapotrzebowanie na taką formę posługi duszpasterskiej?

Ks. dr Wiesław Jankowski*: Gdyby takiego zapotrzebowania nie było, księża biskupi nie ustanawialiby nowych egzorcystów. Kapłanów, którym powierza się posługę egzorcyzmowania, jest w Polsce ponad stu. Myślę, że ten wzrost świadczy o coraz większym zapotrzebowaniu na – miejmy nadzieję - coraz bardziej dostępną posługę dla tych osób, które jej faktycznie potrzebują.

Egzorcyści byli w Kościele od zawsze?

Tak, ta posługa zawsze była, mniej czy bardziej, dostępna, choć słusznie otaczana roztropną dyskrecją. Od czasów Oświecenia egzorcyzmowanie dokonywane przez kapłanów zostało - w ogromnej mierze - z powodu przesądów filozoficznych charakterystycznych dla myśli i mentalności pooświeceniowej (co trwa w takiej czy innej formie do dziś) - zepchnięte na wąski i jakby zapomniany margines. Nie znaczy to jednak, że Kościół Jezusa Chrystusa znalazł się poza przestrzenią walki duchowej. Zawsze w stanie walki duchowej pozostawał. W pierwszym szeregu tych zmagań nie zabrakło przecież ludzi świętych (np. św. Jan Vianney dręczony przez szatana i skutecznie walczący z nim i wielu innych, zaś u nas bł. Rafał Chyliński).

Jakie są przyczyny tego, że egzorcyści są potrzebni coraz częściej?

Obecnie, pierwszą i najważniejszą, choć może w pobieżnym oglądzie nie jawiącą się jako bezpośrednia, przyczyną zapotrzebowania na posługę kapłanów egzorcystów jest szeroko rozpowszechniony styl nie liczenia się z Panem Bogiem i Jego przykazaniami, tak jakby Pana Boga wcale nie było. Czcigodny Sługa Boży papież Jan Paweł II, w Adhortacji „Familiaris Consortio” (1981), zdiagnozował najistotniejsze źródło wszechobecnej w życiu i kulturze - zwłaszcza Zachodu - mentalności przeciwnej życiu (anti–life mentality), nazywając przyczynę tego zjawiska po imieniu, jako „brak Boga w sercach ludzi”. W Santiago de Compostella Jan Paweł II ostrzegał młodzież przed mentalnością konsumpcyjną, wskazując na jej prawdziwą naturę, którą jest praktyczny ateizm. Człowiek nie może żyć z pustką w sercu. Musi ją czymś zapełniać. Nawet przyroda nie znosi próżni. Jeśli człowiek zaczyna żyć bez Boga, zaczyna w sobie jakiś proces prowadzący do ubóstwiania czegokolwiek. Ta pusta przestrzeń wewnętrzna w człowieku i zewnętrzna wokół niego, która zostaje po Bogu wyproszonym z życia osobistego i społecznego, bywa zapełniana bardzo dziwnymi rzeczywistościami. W każdym człowieku drzemie pretensja do zostania bożkiem dla samego siebie.

Ponadto, człowiek jest w stanie tak bardzo pomylić dobro ze złem, gdy, zwłaszcza zwiedziony i okłamany, chce dobra szukać nawet u twórcy wszelkiego zła. Formy zwracania się ku realnie oddziałującym mocom ciemności są przeróżne, co przy jednoczesnym lekceważeniu zaproszenia przez Pana Boga do życia w przyjaźni z Nim, może przynieść opłakane skutki pełne cierpienia. Prędzej czy później te gorzkie owoce muszą urosnąć, bo człowiek sam sobie tego życzy. Uzasadnia to dziwnie pojętym „dobrem, postępem, wyzwoleniem, demokracją" i innymi frazesami. Człowiek, choć powołany do miłości, czyli do odpowiedzi na Dar, jaki Bóg – Miłość uczynił ze swojego Syna dla każdej osoby, nie zawsze udziela pozytywnej odpowiedzi osobistym, bezinteresownym darem z siebie dla Miłości, którą jest Bóg. To widać nie tylko po sposobie podejścia do wierności Panu Bogu w zakresie pierwszego przykazania (słusznie uważanego w przypadku różnych wykroczeń w tej materii za dziedzinę rozlicznych sposobów otwierania się na nadzwyczajne oddziaływanie mocy ciemności), lecz także po desakralizowaniu tak podstawowych instytucji (ustanowionych przez Boga dla dobra każdego człowieka i całej ludzkości), jak powołanie do małżeństwa, które odziera się z wymiaru Bożej tajemnicy. Widać to po zuchwałym zawłaszczaniu przez człowieka Bożych kompetencji nad życiem.

Na przykład trudno pojąć, dlaczego w toku dyskusji nad nieludzkimi procedurami in vitro, prawie nie zwraca się elementarnej uwagi na oczywisty fakt, że one, obok śmierci i innych szkód wyrządzanych dzieciom poczynanym i pozostawianym poza kontekstem miłości małżeńskiej i rodzicielskiej, wcale nie leczą bezpłodności. Jeszcze bardziej zdumiewającym jest kompletny brak liczącego się poparcia dla faktycznie leczącej bezpłodność naprotechnologii, służącej takiemu poczynaniu dzieci, które respektuje świętość nowego życia i godność ludzkiego rodzicielstwa. Trudno zrozumieć, dlaczego nasze Państwo i system opieki zdrowotnej nie mogłyby pomóc w rozwoju naprotechnologii…

Czy ma na to wpływ kryzys wartości, jaki można zaobserwować?

Prawdziwe wartości, pochodzące z zamysłu Bożego, nie ulegają dewaluacji ani kryzysowi. Kryzysem dotknięty może być styl i sposób traktowania nieprzemijalnych wartości, których kwestionowanie stawia człowieka w konflikcie z Miłością Boga i z samym dobrem człowieka. Szatan pragnie zniszczyć dzieła Boże. Nie mogąc dosięgnąć Boga, niszczy wynalazki Jego miłości: osobową naturę człowieka - poprzez uprzedmiotowienie osoby (np. poprzez antykoncepcyjnie przetworzony akt małżeński); życie ludzkie - które chce zdegradować do przyrodniczych parametrów ekosystemu, albo produktu farmaceutyczno–kosmetycznego; miłość małżeńską - sprowadzając ją do jakiegoś „seksu” i pornografii, albo nazywając „po małżeńsku” związki jednopłciowe. Papież Paweł VI ponad czterdzieści lat temu w swojej profetycznej encyklice „Humanae Vitae” (1968) przestrzegał przed ustąpieniem wobec ataków (mentalności antykoncepcyjnej) na godność ludzkiego rodzicielstwa, bo, jak słusznie przewidywał, groziło to swoistym otwarciem puszki Pandory i wypuszczeniem upiorów rozbestwionej cywilizacji śmierci. Kard. Christoph Schönborn zwrócił uwagę, że – o ironio! - austriacki ojciec pigułki antykoncepcyjnej z bólem zauważył, jak daleko zapędził się egoizm sięgających po antykoncepcję w jego kraju, skoro praktycznie zrezygnowano ze znaczenia rodzicielskiego aktu, który z natury służyć ma też nowemu życiu. Austria, obok innych krajów europejskich – wymiera. Polska nie jest, niestety, poza tym śmiercionośnym trendem. Pierwotną przyczyną tych zjawisk jest po prostu kryzys podejścia do rodziny, kryzys w rozumieniu i podejmowaniu powołania do małżeństwa. Dziecko od samego początku powinno być chronione przez ten szczególny parasol ochronny, jaki zapewnia mu sakrament małżeństwa jego rodziców. To jest pierwsza sytuacja i sposób zetknięcia się małego dziecka, które powinno być szczerze i z miłością przyjęte - z tajemnicą Bożego miłosierdzia.

Wróćmy do popkultury…

Pełna jest ona różnych niebezpiecznych treści, szczególnie dla tych, którzy nie chcą się zabezpieczać tą zbroją Bożą, o której pisał św. Paweł w Liście do Efezjan. Jakiekolwiek zbliżanie się do rzeczywistości okultystycznych grozi wejściem w zasięg takiego oddziaływania Złego, także oddziaływania nadzwyczajnego, które może skończyć się poważnym zniewoleniem niosącym niewyobrażalne cierpienie.

Jak dziś daleko od popkultury do egzorcyzmu? Czy ma to coś wspólnego z niemałym zainteresowaniem popkultury egzorcyzmami?

Może być daleko i może być blisko! Spróbuję to wyjaśnić. Źródła inspirujące takie zjawiska, jak techno, tzw. gotyk, czy „moda” na wampiryzm, są obce a raczej wręcz wrogie chrześcijaństwu. Jeśli inspiratorem wskazanych, czy pokrewnych mrocznych zjawisk nie jest Duch Święty, czy dobrzy aniołowie i nie da się w rozeznaniu duchowym sprowadzić takich „fenomenów” do inspiracji czysto ludzkich, pozostaje jeszcze do rozpoznania inspiracja duchów złych. Jeśli coś jest wrogie tajemnicy Wcielenia Syna Bożego dzięki Bożemu Macierzyństwu Niepokalanej Dziewicy Maryi, Trójcy Przenajświętszej oraz Passze Pana Jezusa i wrogie Jego Mistycznemu Ciału, czyli Kościołowi, włącznie z elementami agresji, profanacji czy upartego ukrywania się pod pozorami dobra (wampiryzm „Zmierzchu” lansujący satanizm w postaci lucyferyzmu), to mamy zespół zjawisk (sub- czy pod-) kulturowych dalekich od chrześcijaństwa założonego przez Jezusa Chrystusa. Jednocześnie tkwienie w treściach, którymi te zjawiska są nasączone, może prowadzić do ciężkich zniewoleń duchowych, takich, które wymagają pomocy kapłana - egzorcysty. W ten sposób konfrontacja właściwa dla walki duchowej zbliża do siebie obce sobie źródła (i ich owoce) inspiracji duchowej, tak jak wrogie wojska ścierają się na śmierć i życie na polu bitwy.

Jaki - zdaniem Księdza - kierunek zainteresowania egzorcyzmami byłby najbardziej właściwy?

Widziałbym większy sens w zainteresowaniu Panem Jezusem, aniżeli swoistym „posmaczkiem grozy” i sensacji. Przecież właśnie mocą Bożą dokonuje się uwolnienie osób dręczonych przez złe duchy. Wtłaczać tę podstawową prawdę posługi miłości chrześcijańskiej, jaką jest egzorcyzm, w gatunek horroru (np. znana produkcja amerykańska pt. „Egzorcysta” z lat 70-tych) jest rozmijaniem się z prawdą.

Z drugiej strony, duże zainteresowanie posługą księży - egzorcystów jest poniekąd jednocześnie i dziwne, i zrozumiałe. Egzorcyzm jest wprowadzeniem zwycięstwa Jezusa Chrystusa nad szatanem w życiu konkretnego człowieka, należy więc na to sacramentalium patrzeć optymistycznie, od strony Jezusa Chrystusa i całej Trójcy Przenajświętszej, jako na służbę miłości ku wyzwoleniu osoby zniewolonej, dręczonej, czy wręcz opętanej - a nie tylko od strony złego dręczyciela. Ezgorcyzm - to szczególne sacramentalium warto traktować nie jako coś sensacyjnego, ale podobnie, jak się ceni każdą posługę spełnianą w imię Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła. Choć egzorcyzm nie jest sakramentem (jak sugerowałby poniekąd tytuł wydanej przez Frondę książki – „Czarny sakrament”, traktującej o konkretnych nadzwyczajnych, bo zdarzających się rzadko, zjawiskach powodowanych przez złe duchy), wciąż wywołuje sensację, choć więcej zainteresowania należałoby się samemu szczytowi liturgii Chrystusa i Kościoła, którym jest Eucharystia, i sakramentowi Pokuty i Pojednania, które pełnią swoją rolę niezbywalną i nie do zastąpienia w procesie nawrócenia osób opętanych i dręczonych. Egzorcyzm należy postrzegać w kontekście całej struktury sakramentalnej Kościoła w sensie szczegółowym (siedem sakramentów św. – znaków zbawczych z ustanowienia Chrystusa) i w sensie szerszym - Kościoła, jako wspólnoty zbawczej, będącej znakiem zjednoczenia ludzkości z Bogiem.Eucharystia jest szczytem liturgii Kościoła, to jest szczególne uobecnienie Misterium Paschalnego Pana Jezusa, zaś egzorcyzm to – powtórzmy raz jeszcze - sacramentalium Kościoła, modlitwa odprawiana w imieniu Chrystusa, mocą wiary Kościoła przez wyznaczonego do tego kapłana.

Przykład bardzo aktualny – seria o Harrym Potterze, „Zmierzch”, do kin właśnie wszedł „Ostatni egzorcyzm”…

To szalenie popularne, ale rzadko mówi się, że niebezpieczne. Harry Potter traktowany jest jedynie jako „miękki ezoteryzm”. Moje doświadczenie sugeruje wielką ostrożność. Spotkałem się bowiem z przypadkiem osoby, która przeczytała tę książkę, pochłaniając wszystkie tomy z tej serii. Osoba ta poprosiła o modlitwę ratującą ją z dziwnego stanu, w jakim się znalazła. Na początku nabożeństwa z kropidła spadła na tę osobą kropla wody święconej. Widząc, co się zaczęło dziać, trudno było uniknąć skojarzenia, że nagle jakaś siła nieomal wgniotła tę dręczoną, jak się okazało, osobę w zagłębienie fotela. O. Aleksander Posacki SJ napisał kiedyś w artykule opublikowanym w “Naszym Dzienniku”, że ideowym pierwowzorem postaci głównego bohatera tej serii jest jeden ze współczesnych założycieli kościoła szatana.

To wszystko świetnie się sprzedaje…

Oczywiście, takie rzeczy przynoszą zyski, ale nikt się nie zastanawia, jakie mogą być straty. Obserwujemy dziwną tendencję w popkulturze, która przejawia się zainteresowaniem satanizmem czy wręcz lucyferyzmem. Dlatego popularnością cieszyła się choćby wspomniana przez Panią seria “Zmierzch”.

Oswaja się ludzi ze złem?

Zdecydowanie mamy do czynienia - nieważne, czy w sposób zamierzony, czy nie - z efektem oswajania młodzieży z podstępami zła. Wszystko, co dotyczy wampiryzmu, ma bardzo silne podłoże ideologiczne, okultystyczne. Oswaja się tysiące ludzi z - posłużmy się pojęciem spotykanym we współczesnym nauczaniu Kościoła - kulturą śmierci. Chodzi o skierowanie sympatii dla czegoś, co jest przeciwne ludzkiej naturze. To niebezpieczne, bo może się okazać, że nie do końca świadomie ktoś się otwiera na działanie Złego, daje mu przyzwolenie na wejście w swoje życie.

Trzeba zatem podjąć działania prewencyjne?

Za mało dziś mówimy o zagrożeniach, które kryją się w rzeczach na pozór neutralnych, a nawet wydających się dobrymi. Brak jest informowania, zwłaszcza młodych ludzi, o tych niebezpieczeństwach. Czy słyszy Pani w mediach, żeby ktoś mówił o zagrożeniach związanych z homeopatią? Zdarzają się przypadki zniewoleń duchowych, nawet wśród dzieci, w wyniku stosowania środków homeopatycznych. Takie są  fakty i nie można podchodzić do nich beztrosko.

Jak rozpoznać, czy mamy do czynienia z chorobą psychiczną, czy z opętaniem?

Zanim nastąpi spotkanie z egzorcystą i zapadnie ewentualna decyzja o odprawieniu egzorcyzmu, trzeba przeprowadzić szereg badań, skonfrontować stan człowieka z rzetelną wiedzą kompetentnych psychologów, psychiatrów czy lekarzy innych specjalności. Jeżeli wykluczy się naturalną przyczynę stanu osoby zwracającej się o pomoc, to wtedy warto, żeby sprawą zajął się egzorcysta. Kościół zaleca i szanuje kompetencje lekarzy i psychologów. Dobrze by było, gdyby lekarze również szanowali doświadczenie egzorcystów, którzy mają swoje kompetencje, wiedzę i doświadczenie, oraz łaskę stanu, aby stwierdzić, czy jakieś zachowania są skutkiem działania złych mocy. Osoby dręczone niekiedy opowiadają o swoich cierpieniach, jakby ich przeżycia przypominały chorobę psychiczną. My jednak dociekamy występowanie obiektywnych źródeł właściwych dla zniewoleń duchowych. Kapłani pełniący posługę egzorcyzmu na pewno nie chcą własnymi kompetencjami wkraczać w dziedziny, które do nich nie należą. Więcej, oczekują potwierdzenia lub wykluczenia występowania określonych chorób, co jest cenną pomocą w rozeznaniu stanu osób poszukujących pomocy odpowiedniej do ich sytuacji.

Jakie są dostrzegalne oznaki zniewoleń duchowych i opętań?

Można wiele o tym mówić. Lista symptomów może być długa. Jednak zasadniczym znakiem jest występowanie agresji i awersji wobec sacrum, wobec Pana Boga, sakramentów i sakramentaliów, osób Bogu poświęconych, miejsc kultu, szczególnie sanktuariów (zwłaszcza poświęconych Maryi Matce Bożej). Mogą się zdarzyć zdolności paranormalne: przypływ dużej siły fizycznej, zwłaszcza podczas modlitwy egzorcyzmu, mówienie językami nieznanymi osobie dręczonej lub ich rozumienie, itd.

Każdy przypadek, kiedy zgłasza się osoba dręczona przez złego ducha, kończy się egzorcyzmem?

Oczywiście, że nie. Właściwie niewielki procent osób zgłaszających się do egzorcystów to ludzie ciężko dręczeni, czy wręcz opętani. Egzorcyści są przecież kapłanami, więc ludzie przychodzą poradzić się w różnych sprawach, czasem po prostu poszukują kierownictwa duchowego, lub pomocy w rozeznaniu swego stanu.

Jak się ustrzec przed zniewoleniem duchowym?

Przede wszystkim trzeba znajdować się w stanie łaski uświęcającej. Z woli Bożej wszyscy jesteśmy powołani do świętości i trzeba ten Boży zamysł realizować. Trzeba też żyć w zgodzie ze wszystkimi przykazaniami, zachowywać porządek Boży. I unikać, nie inicjować kontaktów z mocami ciemności.

A może lepiej od razu zwracać się np. do Archanioła Michała?

Każda modlitwa jest uwielbieniem Pana Boga w Trójcy Świętej Jedynego. Nawet jeśli jest to modlitwa za wstawiennictwem jakiegoś świętego czy Archanioła, to kierowana jest zawsze do Pana Boga. Aniołowie, czyste duchy, mają zleconą przez Boga opiekę nad nami, aby nas chronić przed działaniem złych duchów. Tylko, że człowiek musi sam tej ochrony dla siebie pragnąć i nie zaniedbywać troski o to.

A kiedy już będzie dziać się coś niepokojącego...?

Warto zasięgnąć rady swoich duszpasterzy, którzy (dotyczy to wszystkich kapłanów) mogą posługiwać modlitwą o uwolnienie i już na tym etapie problem może zostać rozwiązany. W trudniejszych przypadkach trzeba uważać, żeby nie trafić do tych osób świeckich, którzy podając się za egzorcystów nie mają z posługą kapłanów w tym zakresie nic wspólnego. Kontakty z tzw. świeckimi egzorcystami mogą pogorszyć duchowy i fizyczny stan, a nawet w swych skutkach być bardzo szkodliwymi. Na temat kontaktu z kapłanem – egzorcystą należy zasięgnąć informacji w Kurii Biskupiej własnej diecezji, bądź przynajmniej we własnej parafii. Duszpasterze parafialni chętnie pomogą w nawiązaniu właściwego kontaktu.

Kończy się spotkanie egzorcystów w Niepokalanowie. Mógłby je Ksiądz krótko podsumować?

Było to wartościowe spotkanie, ponieważ oprócz wartościowych wykładów akademickich, wiele uwagi poświęcono m.in. tym wysiłkom duszpasterskim kapłanów, które współbrzmią blisko z posługą egzorcyzmu, choć do niej bezpośrednio nie należą. Spotkanie sprzyjało zdobyciu większej wiedzy na temat tego, co się dzieje w zakresie omawianej posługi w innych krajach, jak np. w pobliskich Czechach, czy dalej – w Stanach Zjednoczonych, gdzie wyraźnie rośnie wrażliwość na potrzebę posługi egzorcystów i los ludzi dręczonych przez moce ciemności, których dla ich cierpień określa się w Kościele jako najbiedniejszych z biednych. Oni naprawdę potrzebują pomocy!

Rozmawiała Marta Brzezińska

Ks. dr Wiesław Jankowski – teolog duchowości z Wydziału Studiów nad Rodziną Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, uczestnik Ogólnopolskiego Zjazdu Egzorcystów w Niepokalanowie. Pełni posługę egzorcysty w Archidiecezji Szczecińsko-Kamieńskiej, oraz pomocniczo - w Archidiecezji Warszawskiej.

źródło: Fronda.pl

19 listopada 2010

Boży buntownik...

"Świat wszystkiego może mnie pozbawić, ale zostanie zawsze jedna kryjówka dla niego niedostępna: modlitwa! W niej da się streścić przeszłość, teraźniejszość i przyszłość w postaci nadziei… Boże, jakim skarbem obdarzasz tych, co w Tobie swą ufność pokładają!". Te słowa wypowiedział św. Rafał Kalinowski, mój ukochany Patron, którego Kościół wspomina 20 listopada. Kalinowskiego nazywano „chodzącą modlitwą”. Jeszcze zanim wstąpił do zakonu karmelitów bosych. Już na syberyjskim zesłaniu wierzono w skuteczność jego wstawiennictwa przed Bogiem, gdy w pacierzu dodawano: "Przez modlitwę Kalinowskiego, wysłuchaj nas, Panie"…

Ze św. Rafałem  Kalinowskim zaprzyjaźniłem się mocno przed wieloma laty. Postać karmelity bosego zafascynowała mnie totalnie. Przeżył św. Rafał wiele. Całe życie szukał… Urodził się w Wilnie 1 września 1835 roku, otrzymał na chrzcie imię Józef. Studiował w Instytucie Szlacheckim w Wilnie, w Szkole Agronomicznej w Hory-Horkach, oraz w Akademii Inżynierii Wojskowej w Petersburgu, gdzie uzyskał tytuł inżyniera i stopień porucznika. Po ukończeniu studiów został mianowany asystentem matematyki w tejże Akademii. W roku 1859 współpracował w projektowaniu linii kolejowej Kursk-Kijów-Odessa.

W roku 1863, po wybuchu w Polsce powstania przeciw ciemięzcy rosyjskiemu, gdy jako kapitan sztabu pracował przy rozbudowie twierdzy w Brześciu nad Bugiem, zwolnił się z wojska rosyjskiego i przyjął obowiązek ministra wojny w rejonie Wilna. Aresztowany 24 marca 1864 roku, został skazany na karę śmierci, którą zamieniono mu na 10 lat przymusowych prac na Syberii. Z przedziwną mocą ducha, cierpliwością i miłością dla towarzyszy wygnania wlewał w nich ducha modlitwy, pomaga) im materialnie i dobrym słowem budził nadzieję i pokój.

Zwolniony z wygnania w roku 1874, przyjął obowiązek wychowawcy bł. Augusta Czartoryskiego w Paryżu, zaś w roku 1877 wstąpił do zakonu karmelitów bosych w Grazu w Austrii i przyjął imię zakonne brat Rafał od św. Józefa. Po złożeniu ślubów zakonnych studiował teologię na Węgrzech, a święcenia kapłańskie otrzymał w Czernej koło Krakowa 15 stycznia 1882 roku.

Umarł 15 listopada 1907 roku, w klasztorze w Wadowicach, który założył i którego był wtedy przeorem. Został pochowany na cmentarzu klasztornym w Czernej. Za życia i po śmierci cieszył się wielką sławą świętości, był czczony przez cały lud, a także przez kardynałów Dunajewskiego, Puzynę, Kakowskiego, Gottiego. 11 października 1980 roku Jan Paweł II promulgował dekret o heroiczności cnót, a po zatwierdzeniu cudownego uzdrowienia ks. Władysława Misia, Papież 22 czerwca 1983 r., beatyfikował o. Rafała Kalinowskiego w Krakowie. Rosnąca sława cudów doprowadziła w roku 1989 do przeprowadzenia w Kurii krakowskiej procesu kanonicznego o cudownym uzdrowieniu dziecka. Po szczęśliwym zakończeniu dyskusji lekarzy, teologów i kardynałów, Jan Paweł II zatwierdził cud do kanonizacji. Na Konsystorzu 26 listopada 1990 roku Jan Paweł II postanowił przystąpić do kanonizacji bł. Rafała Kalinowskiego i dokonać ceremonii kanonizacyjnej w niedzielę 17 listopada 1991 roku…

Św. Rafałowi za jego dyskretną obecność w moim życiu, z serca dziękuję. Wiem dobrze, że mogę na niego zawsze liczyć, szczególnie w tych najtrudniejszych momentach. Mój patron pozostaje dla mnie niedoścignionym wzorem kapłańskiej i zakonnej gorliwości, ewangelicznej otwartości na innych, wreszcie przyjacielem… Nieodłącznym, bliskim, niezastąpionym. Czuję też, jak bardzo o mnie walczy u Boga…

Święty Rafale, apostole jedności Kościoła Chrystusowego – módl się za nami
Wielki miłośniku Boga,
Wierny krzyżowi i Ewangelii,
Czcicielu Matki Miłosierdzia,
Naśladowco świętego Józefa,
Święty kapłanie zakonu karmelitańskiego,
Gorliwy przewodniku dusz,
Męczenniku konfesjonału,
Przykładzie wyrzeczenia i samozaparcia,
Mistrzu ufnej i wytrwałej modlitwy,
Miłośniku ubóstwa, czystości i prostoty,
Heroiczny przykładzie posłuszeństwa,
Mężu wielkiej pokory,
Wzorze zawierzenia Opatrzności Bożej,
Pełen wielkodusznej miłości Ojczyzny,
Orędowniku uwięzionych i prześladowanych,
Przebaczający nieprzyjaciołom,
Podtrzymujący nadzieję wygnańców,
Pocieszający strapionych na duchu,
Opiekunie sierot,
Wzorze wychowawców,
Wychowawco młodzieży,
Patronie sybiraków,
Patronie inżynierów i żołnierzy,
Apostole szkaplerza świętego,
Wierny sługo Królowej Karmelu,
Wielki nasz orędowniku w niebie.

Módl się za nami, święty Rafale,
Abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.

Módlmy się.

Boże, Ty napełniłeś świętego Rafała, kapłana, duchem mocy w przeciwnościach i wielkim umiłowaniem jedności Kościoła, † spraw za jego wstawiennictwem, abyśmy mocni w wierze i wzajemnej miłości, wielkodusznie współdziałali dla osiągnięcia jedności wszystkich wiernych w Chrystusie. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, * Bóg, przez wszystkie wieki wieków. Amen.

9 listopada 2010

"Kiszki ostatniego księdza"...

„Po 946 latach funkcjonowania benedyktyni z niemieckiego Michaelsbergu opuszczają klasztor – podaje portal Fronda.pl. Powodem są problemy finansowe i personalne, od lat brakuje im nowych powołań”. Pierwszy komentarz pod newsem brzmi: /Biada światu jeśli zabraknie zakonów" słowa Pana Jezusa do św. Faustyny/. Prosta zakonnica, przez którą Jezus przypomniał światu prawdę o Bożym Miłosierdziu, nie blefuje. Zakony od wieków są (i inaczej być nie może) duchowymi płucami cywilizacji. Mnisi podtrzymują swoją modlitwą i pracą zgorzkniały świat, szczególnie zaś zsekularyzowany Zachód, w którym „pozostały co prawda chrześcijańskie pojęcia i symbole, ale ogołocone z duchowego sensu i zeświecczone. Postępująca laicyzacja dotyczy jednak nie tylko chrześcijaństwa, lecz także towarzyszącej mu jak cień gnozy” (Grzegorz Górny „Anioł Północy”).

Św. Benedykt, św. Franciszek, św. Ignacy Loyola. Zmienili oblicze nie tylko Kościoła, ale i Europy. Stara i poczciwa Europa od kilkudziesięciu już lat dusi się swoim kultem racjonalizmu. Pogromcy chrześcijańskich wartości, zapełnili europejskie areopagi błąkającymi się widmami rewolucji, np. francuskiej, czy seksualnej pokolenia 68’. W Amsterdamie od lat kilku nie było procesji Bożego Ciała, bo mogła by ona urazić ateuszy, czy gejowskich męczenników… Szczerze?... Coraz trudniej żyje się na kontynencie, przypominającym tępego drwala, podcinającego namiętnie gałąź, na której siedzi. Stare klasztory pustoszeją. Na szczęście wiele innych wciąż zapełnia się nowymi powołaniami. Płuca jakoś pracują. Ale los benedyktyńskiego klasztoru w Michaelsbergu  jest kolejnym znakiem i sygnałem, że Europę nawiedził demon Południa i niszczy ją od środka, od czasu do czasu świętując swoje drobne zwycięstwa…

Zostawmy na chwilę Europę i polećmy do Ameryki Południowej. Na Onet.pl czytam z kolei newsa pt. „Ksiądz molestował nieletnich”. Tym razem podarowano nam egzotyczną wiadomość o chilijskim zboczeńcu w sutannie. Kolejny… No tak, bo przecież na świecie nikt inny nie molestuje dzieci, tylko my księża. Jesteśmy w tym ekspertami. W seminariach rozdają nam poradniki, jak molestować niewinnego aniołka. Przepraszam za ironię i sarkazm, ale proszę zwrócić uwagę, jak doskonale podkopuje się już od jakiegoś czasu, chociażby  w polskich mediach, autorytet duchownych. Że są już pierwsze (i drugie) „ofiary” diabelskiego bełkotu przekonać się można, czytając niektóre komentarze na niniejszym, kapłańskim blogu. Dokopać „czarnym”. Wyludnić klasztory, ogołocić seminaria. Wyzwolić świat z niewoli chrześcijańskiej tępoty i uczynić człowieka „szczęśliwym”. Przypominają mi się w tym miejscu słowa Diderota: „Świat nie będzie szczęśliwy, dopóki ostatniego króla nie udusi się kiszkami ostatniego księdza”.

Kiszek książęcych nie zabraknie. Biedny Diderot, autor słynnego „Listu o ślepcach”, postanowił zastąpić Biblię encyklopedycznym opisem nowego świata, na fundamencie materialistycznego paradygmatu. W jakimś stopniu mu się to udało. Powstały nowe „klasztory i „świątynie”. Różne. I w tych przeróżnych miejscach, „konsekrowanych” prze różnej maści Diderotów, przykładowo  może   facet pokopulować z facetem, można zajarać dobrą trawkę, pokochać się z koniem albo kozą, wyskrobać maleństwo z oświeconego łona, zabić babcię, która przestała być produktywna. Nowy szczęśliwy świat, zbudowany na kiszkach ostatniego księdza (martwego księdza) kusi nie jednego „buraka”, robiąc mu wodę z mózgu. I aż czasami wierzyć się nie chce, że to jest jeszcze ten sam świat, ta sama Europa, ta sama Polska, ta sama planeta, na której kiedyś Bóg powołał do życia człowieka, dając mu tak wiele, nic w zamian nie pobierając…

Końcówka będzie optymistyczna. Bo nadzieja umiera ostatnia. A nadzieja jest i będzie, dopóki na tysiącach ołtarzy całego świata króluje Baranek, gładzący nasze grzechy. Będzie je gładził dalej, aż do ostatnich dni. Nawet jeśli planeta ludzi, stanie się kiedyś planetą małp. „Kiszki ostatniego księdza” też powstaną z martwych. A benedyktynom z Niemiec niech Pan błogosławi. Duchowe płuca pracują dalej. Na szczęście…

8 listopada 2010

Pomnik Jezusa Chrystusa w Świebodzinie




Udało się w końcu zamontować ostatnie elementy największego na świecie pomnika Chrystusa Króla w Świebodzinie. Głowa i ramiona postaci zainstalowano przy pomocy ponad 700-tonowego dźwigu - poinformował Stanisław Bandura z firmy wykonującej prace.

W całości pomnik ma ponad 50 metrów, z czego 16 metrów to usypany kopiec. Na szczycie 33-metrowej figury jest pozłacana korona. Ciężar całek konstrukcji szacuje sięt na ok. 440 ton.
Monumentalna figura Chrystusa Króla powstawała w Świebodzinie od 2005 roku. Wcześniej, bo w 2000 roku, ówczesny biskup diecezji zielonogórsko-gorzowskiej Adam Dyczkowski powierzył miasto i gminę Świebodzin opiece Chrystusa Króla.

Sam model był kilkakrotnie zmieniany. Na początku proponowałem, by model był z blachy miedzianej, jak konstrukcja Statuy Wolności w Nowym Jorku, ale pomysłodawca odszedł od tego pomysłu" - powiedział projektant pomnika Mirosław Kazimierz Patecki.

Rzecznik kurii diecezji zielonogórsko-gorzowskiej ks. Andrzej Sapieha powiedział, że oficjalna data odsłonięcia pomnika zostanie podana, kiedy zakończą się przy nim wszystkie prace. Pomysłodawcą budowy pomnika jest były proboszcz parafii p.w. Miłosierdzia Bożego ks. Sylwester Zawadzki.

Zdaniem Dariusza Górnego z gorzowskiego oddziału Stowarzyszenia Architektów Polskich SARP pomysł monumentu jest wtórny. "Ludzie od zawsze chcieli pozostawić po sobie ślad w postaci wielkich monumentów, przykładem są choćby piramidy. Nie mam nic przeciwko temu, że tak ogromny pomnik powstaje w naszym województwie, ale pomysł uważam za wtórny, bo zbyt mocno przypomina figurę z Rio de Janerio" - powiedział Górny.

4 listopada 2010

Nawet trumna miłości nie zakończy...

Wzruszyłem się dzisiaj…  Na pogrzebie. Kiedy skończyłem modlitwę, najbliższa rodzina zmarłej zaczęła podchodzić do trumny, by ostatnim dotykiem dłoni pożegnać się z matką, babcią, prababcią, siostrą, ciocią, przyjaciółką. Na końcu zbliżył się do ukochanej żony małżonek. Starszy pan, z laseczką w dłoni, przygarbiony lekko, z siwizną mijającego bezpowrotnie czasu  we włosach. Zaczął czule gładzić twarz swojej żony. Potem włosy. Trumnę zamknięto. Choć we łzach poczciwego starca, wciąż odbijała się twarz ukochanej małżonki…

Przeżyli ze sobą sześćdziesiąt lat. Wychowali trójkę dzieci. Doczekali się wnuków i prawnuczki. Stali się jeszcze jednym, namacalnym dowodem na to, że co Bóg złączył, człowiek rozdzielać nie może i nie powinien. Widziałem, jak mocne zrobiła wrażenie owa małżeńska  katecheza z pogrzebu, podarowana za darmo zebranym  w kaplicy cmentarnej. Nie opuszczę cię aż do śmierci…. Bo ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską… Nie ślubuję ci nowej pralki, plazmy na pół ściany, wygodnego domku i samochodu, którym dojedziesz do pracy…  Ślubuję ci coś, co nie z nas pochodzi, ale w nas zamieszkało, czyli miłość sięgającą głębiej i dalej… Gdzie wzrok nasz słaby dojrzeć wszystkiego nie zdoła, bo nie potrafi…

W dłoni starszego mężczyzny, gładzącego delikatnie wybrankę życia, można było wyczuć  przedziwną i szokująco (nie)realną siłę, która jest w stanie nawet w przestrzeni trumny, żyć wciąż i na nowo, przebijając się przez bramę śmierci. Staruszek nie dotykał trupa. Jego dłoń nie powędrowała ku kościom policzkowym, pokrytym pomarszczoną, martwą skórą. To wszystko wyglądało jakby leżeli obok siebie, późnym wieczorem i tuż przed snem on gładził ją z miłością, dziękując za jeszcze jedne, wspólnie przeżyte godziny… Dotyk pełen miłości, prawie że erotyczny, a jednak nigdy nie pozbawiony poczucia wstydu, jakiejś intymności, którą Bóg podarował każdemu człowiekowi jako pancerz ochronny przed wyuzdaniem i profanacją tego, co święte… Bo miłość jest święta… Także ta erotyczna i łatwo ją sprofanować, złajdaczyć, zeszmacić…

Tego samego dnia, staruszek dotknął jeszcze jednego Ciała. Przyjął Ciało Chrystusa, szeptając  do Bożego ucha: „Pamiętaj o niej, o mojej ukochanej”… Ten, który ich połączył, przychodzi, by podnieść starca na duchu i przypomnieć mu jeszcze raz: „nie tylko do śmierci… ale i dalej… jesteście ze sobą dalej”…  Bo miłość nigdy się nie kończy. Jest, albo jej nie ma. Żyje, albo jest martwa. Ta Miłość, która kiedyś ich połączyła, scaliła, oplotła delikatną siecią wzajemnych zależności, która zrodziła serię poświęceń i ofiary…. Miłość, która na krzyżu dojrzewała niczym dorodny owoc, na drzewie skąpanym Słońcem… Miłość, która stała się Ciałem i która nigdy Ciałem być nie przestała. Ta Miłość przyszła do zapłakanego starca, powtarzając w rytmie mocno bijącego serca: „Ona żyje… I jest z tobą nadal… Twoja dziewczyna, twoja narzeczona, twoja małżonka… Twoja ukochana, której kiedyś ślubowałeś coś, o czym nie miałeś zielonego pojęcia, a jednak zaryzykowałeś, odważyłeś się, poświęciłeś”…

Kiedy na cmentarzu objąłem kruche ciało staruszka, usłyszałem słowa zmieszane ze łzami: „Dziękuję księdzu, dziękuję”… Padał mocny deszcz. Zrobiłem znak krzyża na czole wdowca, pobłogosławiłem go i ruszyłem w kierunku cmentarnej bramy. I pomyślałem sobie: „Mój Boże, jak szatan musi mocno nienawidzić  świętego małżeństwa”… Skoro tak wielu dzisiaj mężczyzn i kobiet dezerteruje z pola walki  o świętość swojego małżeństwa, zapominając, że jedno ciało, którym się stają, mieści tak naprawdę trzech… Jego, ją i tego, który mówi o sobie: „Jestem, który jestem”…

W dłoni staruszka dotykającej małżonki, która leżała  w trumnie, Pan dał nam łaskę odkrycia śladów Nieskończonego… Może ich śmierć jakoś rozłączyła. Ale nie „skończyła”. Bo, co Bóg złączy, nawet śmierć nie jest w stanie zakończyć… 

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)