Kos: Wierny, czyli problem

Nikt nie ma wątpliwości, że obecna sytuacja w Kościele w Polsce jest bez precedensu. Przez 1050 lat obecności religii katolickiej na ziemiach polskich, a już z pewnością od chwili utrwalenia struktur kościelnych na przełomie XI i XII wieku, nie miała miejsca sytuacja, kiedy to de facto doszłoby do zamknięcia świątyń i sprawowania kultu z wyłączeniem uczestnictwa wiernych. Świątyń na terenie całego kraju nie zamknęły najazdy tatarskie, tureckie, potop szwedzki, zaborcy czy wojny światowe. Nie zamknął ich też ateizm państwowy Polski Ludowej. Udało się to dopiero biskupom z „pokolenia JP2” pospołu z rzekomo konserwatywnym i przyjaznym religii katolickiej rządem.

Sytuacja ta dotyczy mutatis mutandis także reszty postkatolickiej Europy, ale tę zostawmy na boku, to osobny temat. Skupmy się na naszych lokalnych następców Apostołów, jak to niektórzy z nich z pewną dozą buty i pychu mają zwyczaj o sobie mówić, a co ostatecznie jest prawdą. Sama prawda o Apostołach jest zresztą trudna: oto z dwunastu jeden zdradził Chrystusa, dziesięciu na widok pojmania swojego Mistrza przez kohortę żołnierzy i służbę faryzeuszów i kapłanów żydowskich uciekło w strachu, a pierwszy spośród – Piotr, Skała czynnie się go zaparł, co zresztą przepowiedział mu Chrystus, a w co on nie chciał wierzyć. Jedynie najmłodszy spośród nich, św. Jan trwał przy swoim Panu do końca. Co było dalej wszyscy wiemy. Tradycja apostolska uczy, że konsekwencją zdrady dokonanej przez Judasza było samobójstwo, a co za tym idzie wieczne potępienie, którą to karę Judasz sam sobie wymierzył. Karą za letniość, za tchórzostwo, za brak wiary była konieczność śmierci męczeńskiej pozostałych Apostołów. Spod kary tej, która summa summarum okazała się być dla nich nagrodą, wyjęty został jedynie wierny do końca św. Jan. Tydzień temu pisałem, że obserwując sytuację w Kościele nabiera się wrażenia jakby Mistyczne Ciało Chrystusa, jakim jest Kościół znalazło się właśnie w wieczorze Wielkiego Czwartku realnego Chrystusa: opuszczonego przez Apostołów, zamkniętego w więzieniu, opluwanego, poniżanego, którego zaparł się pierwszy w hierarchii jego sług. Wrażenie to dziś niestety staje się coraz silniejsze.

Kilka dni temu jeden z moich długoletnich znajomych (który nota bene miał swój niemały udział w tworzeniu tego portalu) przekazał mi informację, że ograniczenie przez rząd (swoją drogą zupełnie bezprawne) liczby uczestników mszy świętych i nabożeństw do 5 osób (wyjąwszy kapłana i służbę liturgiczną) zostało dokonane na prośbę samego episkopatu. Co oczywiste, znajomy nie chciał wyjawić swojego źródła, niemniej jednak zapewniał, że informacja pochodzi z ośrodków decyzyjnych władzy kościelnej w naszym kraju. Mnie to zapewnienie Kolegi w zupełności wystarcza, wszak motywy działania naszych lokalnych następców Apostołów od lat są te same: nie narazić się liberalnym mediom, nie stać się celem jakiegokolwiek ataku z ich strony, mieć Święty Spokój, który obok Jana Pawła II jest największym świętym Kościoła Nowego Adwentu. Postanowiłem jednak zadać sobie odrobinę trudu, aby Czytelnikom chociażby nieco uwiarygodnić to, co z całą stanowczością twierdzi Kolega.

Jak powszechnie wszystkim wiadomo, Minister Zdrowia w piątek 13 marca br. ogłosił poprzez rozporządzenie stan zagrożenia epidemicznego na terenie całego kraju. Jednym z ograniczeń wynikających z wprowadzenia tego stanu było ograniczenie możliwości organizowania zgromadzeń publicznych do 50 osób. W mediach zaczęto uświadamiać społeczeństwo, że ograniczenie to dotyczy również nabożeństw, a pierwsze twarze antykatolicyzmu zaczęły domagać się egzekwowania tego przez państwo, a od episkopatu zupełnego zamknięcia świątyń. Podobnie zresztą zrobili celebryci otwartego katolicyzmu na czele z największym z nich znanym obecnie jako jeden z kandydatów na urząd Prezydenta RP. Duchowni wpadli wręcz w popłoch pytając samych siebie: co robić? Już dzień wcześniej Rada Stała Konferencji Episkopatu Polski zarekomendowała biskupom udzielenie dyspensy od obowiązku uczestnictwa we mszy świętej osobom w podeszłym wieku, osobom z objawami infekcji, dzieci i młodzieży oraz ich opiekunów, jak również osób, które czują obawę przed zarażeniem. Tak szeroko zakreślone ramy dyspensy odwołujące się do subiektywnych odczuć każdego wiernego w rzeczywistości oznaczały powszechną dyspensę. Nie wiem jak Państwo, ale ja odczuwam obawę przed zakażeniem koronawirusem, tak samo jak odczuwam obawę przed tym, że idąc ulicą do pracy czy kościoła nie pozbawi mnie życia pijany kierowca, przy czym ta druga okoliczność na dzień 13 marca wydawała się bardziej realna niż ta pierwsza (w ciągu miesiąca dochodzi do większej liczby wypadków i kolizji niż do zachorowań na wirusa, więcej też osób z tego powodu opuszcza ten padół), a mimo to nikt nigdy z tego powodu nie dyspensował wiernych od obowiązku uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej. Ale ad rem. Nie jest jakąś wiedzą tajemną, że kontakty każdego rządu, jaki by on nie był, od lewa do prawa, z oficjalnymi ciałami administracji kościelnej są codziennością. Stwierdzenie, że biskupi wiedzieli o planach rządu wcześniej niż większość posłów wydaje się być oczywiste. Podobnie jak rząd wie kto zostanie biskupem tej czy owej diecezji zanim dowiedzą się tego duchowni tej diecezji, co zresztą jest usankcjonowane Konkordatem ze Stolicą Apostolską. Nadto, co oczywiste, duchowni, którzy jakiś jeszcze autorytet w społeczeństwie mają, w tej całej akcji koszarowania ludzi w domach byli rządowi niezbędni.

Biskupi z zalecenia Konferencji Episkopatu rzecz jasna skorzystali i wydali stosowne dyspensy, a i znalazł się jeden – biskup gliwicki, który od razu nakazał zamknąć przed wiernymi wszystkie kościoły w diecezji, znaleźli się też proboszczowie na terenie całego kraju, którzy zrobili podobnie. Nawiasem mówiąc decyzja biskupa gliwickiego była sprzeczna z celem (tym oficjalnym, tj. bezpieczeństwo i zdrowie), dla którego została podjęta. Diecezja gliwicka zajmuje na tyle mały obszar, że wsiadając w samochód można w kilkanaście minut znaleźć się na terenie którejś z sąsiednich diecezji. W takiej sytuacji zmotywowani do udziału we mszy wierni wsiedliby w samochód i po prostu podjecheli do świątyni położonej na terenie rządzonej przez jednego ze współbraci w biskupstwie x. Jana Kopca i tam nieopatrznie doprowadziliby do „przepełnienia” świątyni, ponad 50 osób, co zresztą miało miejsce – jak informowali mnie znajomi ze Śląska. Tymczasem celem było ograniczenie kontaktów międzyludzkich i przemieszczania się, generalnie koszarowanie ludzie we własnych domach. A co gdyby wierny górnik z Zabrza przywiózłby koronawirusa z mszy w Rudzie Śląskiej (archidiecezja katowicka) i w poniedziałek poszedł na szychtę? Strach nawet pomyśleć!

Wraz ze zwolnieniem z obowiązku uczestniczenia nabożnie we mszy świętej w niedzielę biskupi jednym głosem postanowili zobowiązać proboszczów, aby ci ściśle pilnowali tego, żeby liczba wiernych nie przekroczyła wspomnianych już 50 osób, tak jak to postanowił Minister Zdrowia. Ciężko przypuszczać, że limit ten nie był przez rząd konsultowany z episkopatem. Szeroka dyspensa, zgoda na trinowanie (odprawienie trzech mszy w niedzielę przez jednego kapłana), puszczenie mszy świętych w telewizji, pozwalało przypuszczać, że – jakoś to będzie – i nikt z wiernych nie zacznie twierdzić, że został pozbawiony możliwości udziału we mszy świętej. Skoro już był konsultowany to czy naprawdę tak ciężko było uzależnić maksymalną liczbę wiernych od takich parametrów jak liczba miejsc w świątyni, jego powierzchni, kubatury, możliwość zachowania odległości 1 m od innych osób, zajmowania miejsc rodzinami czy domownikami? Jeżeli wyznaczyć sektory da się w czymś tak nieporównywalnie ciaśniejszym od przeciętnego budynku kościoła jak stacja benzynowa, to dlaczego nie dałoby się tego zrobić w bazylice? Ostatecznie też mały gotycki kościółek parafialny nierówny wielkomiejskiej katedrze, nie mówiąc już o wielkich i szpetnych konstrukcjach sakralnych doby obecnej jak Bazylika Miłosierdzia Bożego w Krakowie albo Świątynia Opatrzności Bożej w Warszawie, czy trącają kiczem bazylika w Licheniu. Ale po co starać się brać rzeczy jakoś na chłodno, jak można ot tak sobie pacnąć jakąś liczbę, która – ja gdzieś słyszałem – odpowiadać miała liczbie miejsc w autokarze. Niestety, biskupi nie zdołali też „zagadać” z Ministrem Spraw Wewnętrznych rzekomo konserwatywnego rządu, aby ten wydał nieformalne polecenie przymykania oczu przez funkcjonariuszy policji i innych służb na przekroczenie litery tego pisanego na szybko prawa. Nie wiadomo zresztą czy pomimo prób takie wpłynięcia na ministra  udało się to osiągnąć, wszak wiadomo powszechnie, że Mariusza Kamińskiego katolicyzm obchodzi mniej więcej tak samo jak mnie los nieheteroseksualnych mężczyzn na Białorusi.

Oczywiście rozporządzenia Ministra Zdrowia stało się to wodą na młyn antyklerykałów, którzy tu i ówdzie chętnie zaglądali, czy aby limit nie został przekroczony, czego zresztą byłem świadkiem. Gdzie? Tego oczywiście zdradzić nie mogę – takie czasy. Były też radiowozy przed kościołami i kaplicami. W powietrzu wisi również pierwsze postępowanie karne w sprawie nadmiaru wiernych w Pratulinie, po zakablowaniu organom ścigania (oczywiście za darmo, żeby nie było wątpliwości) przez antyklerykałów od monitorowania rasizmu, faszyzmu, ksenofobii i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Najwyraźniej ktoś postanowił odwołać się do historii antykatolickich akcji w tej miejscowości. To przecież w Pratulinie 24 stycznia 1874 rosyjskie żołdactwo rozstrzelało 13 katolików obrządku wschodniego modlących się przed tamtejszą cerkwią, którą wraz z nimi władza rosyjska zapragnęła siłą wcielić w struktury schizmy.

Zakładając jednak, że biskupi mieli dobre intencji to trzeba zadać sobie pytanie czy aby dyspensowaniem wszystkich nie strzelili sobie w stopę. Udzielenie dyspensy od uczestnictwa w niedzielnych mszach świętych w tak newralgicznym okresie roku liturgicznego jakim jest Wielki Post, zniechęcenie do uczestniczenia w nabożeństwach wielkopostnych może skończyć się definitywnym wypchnięciem kilku a nawet kilkunastu procent polskich katolików od życia Kościoła i zupełnym zerwaniem z resztkami chrześcijańskiego sposobu życia. Kalkulacja biskupów wydaje się być obarczona monstrualnym błędem polegającym na tym, że przyjęto, że te mniej więcej 40% wiernych uczestniczących we mszach świętych wiarę świętą wyznaje mężnie i głęboko, i potraktuje dyspensę jako swojego rodzaju wyzwanie, które wzbudzi u nich tęsknotę za mszą świętą i sakramentami. Otóż, założenie to jest głęboko nieprawdziwe z tego prostego względu, że jakaś połowa z tych, którzy na mszę regularnie co niedzielę chodzi, robi to nie z powodu głębokiej wiary, ale z przyzwyczajenia, tradycji, nacisku środowiskowego, oczekiwań rodziny czy przywiązania do obrzędowości. Dotyczy to przede wszystkim środowisk wiejskich. Tam wirus liberalizmu także dotarł i powoli mentalność polskiej wsi zaczyna niczym się nie różnić od tej wielkomiejskiej. Zresztą młodzi ludzie ze wsi, dzięki idiotycznej polityce postsolidarnościowych rządów, zostają wypychani za pracą do wielkich miast, gdzie prędko zostają odarci z resztek zasad, które jeszcze jako tako na wsiach są utrzymywane. 13 marca, a więc w dniu ogłoszenia stanu zagrożenia epidemicznego, „Rzeczpospolita” opublikowała sondaż, z którego wynikało, że 80% Polaków popierało odwołanie mszy świętych z udziałem wiernych. Płynie z tego bardzo smutny wniosek: Polacy kompletnie zlaicyzowali sposób postrzegania otaczającej ich rzeczywistości. Niczego już nie chcą widzieć przez pryzmat wiary, a na płaszczyźnie naturalnej są po prostu zwykłymi histerykami.

W sytuacji kiedy biskup w okresie Wielkiego Postu dyspensuje de facto wszystkich, to ciężko spodziewać się, żeby rodzic mógł oczekiwać od dziecka obecności na mszy, bo w tym zakresie właśnie utracił nad nim władzę. Po co mam chodzić, jeśli biskup zwolnił a mszę mogę obejrzeć na komputerze, w jednym z okienek przeglądarki internetowej jednocześnie oglądając rzeczy niemające związku z religią? Tym sposobem w końcu dojdzie się do wniosku, że po co w ogóle oglądać jakąkolwiek mszę, skoro w zasadzie przeszkadza ona w innych przyjemnościach płynących z korzystania z komputera? Znajomy kapłan opowiedział mi jak przybiegła do niego matka jednego z ministrantów, zdenerwowana, że ten odmawia pójścia na niedzielną mszę. Cóż miał powiedzieć tej kobiecie mój znajomy? Skwitował tylko, że skoro matka nie może wobec niego niczego wyegzekwować, a biskup zwalnia go z obowiązku, to co on w tym wszystkim może uczynić. Przykre, ale faktycznie nic więcej w tej sytuacji uczynić nie mógł.

Pamiętam również jak przed laty w neo-Kościele zwolniono wiernych z obowiązku wstrzemięźliwości od zabaw w okresie Adwentu, kiedy to moderniści doszli do wniosku, że okres ten jest czasem radosnego wyczekiwania na narodzenie Chrystusa. Wiejska młodzież od razu skorzystała z okazji do poprawienia Andrzejek w kolejny weekend. Teraz bawi się na dyskotekach w klubach także w Wielkim Poście, wychodząc z prostego założenia: „kiedyś w Adwencie nie można było się bawić, a teraz można. Co zatem stoi na przeszkodzie, żeby bawić się w Wielkim Poście, który tak jak Adwent zasadniczo jest okresem postnym, ale przecież wyczekiwaniem na jeszcze większe święto, a poza tym przyjdzie czas, że i to zniosą.” Tak to już jest ze skłonną do złego ludzką naturą, że usprawiedliwi sama przed sobą każdy występek, jeśli nie będzie miała na sobie jakiegokolwiek wędzidła. Człowiek nieustannie zwalniany z kolejnych wymogów w końcu uznaje, że ich w zasadzie nie ma, czego niestety biskupi przesiąknięci personalizmem nie są w stanie pojąć. Czy historia powtórzy się tylko teraz sięgnie już nawet tylko formalnego uczestnictwa we mszy? Czy niebawem w niedziele na mszach zjawiać się będzie te mniej więcej 20% wiernych, głównie osób starszych, którzy nie popierali zakazu odprawiania mszy z udziałem ludu? Utinam falsus vates sim! Obym był fałszywym prorokiem! Doświadczenie uczy jednak, że w Kościele posoborowym panuje niepisana, ale naczelna zasada według której wyjątek staje się regułą. I tak, msza w języku narodowym formalnie nadal jest wyjątkiem, a w praktyce regułą, podobnie z Komunią świętą na rękę, świeckimi szafarzami i tak można wymieniać bez końca.

Wróćmy jednak do epidemii dnia dzisiejszego. Tydzień później, w kolejny piątek, 20 marca wyszło następne rozporządzenie Ministra Zdrowia – tym razem stan epidemii na terenie całego, a cztery dni później we wtorek poprawka do tegoż rozporządzenia wprowadzająca haniebne, bezprawne, niekonstytucyjne ograniczenie uczestników liturgii do 5 osób (poza celebransem i służbą liturgiczną) w okresie od 25 marca do 11 kwietnia br., czyli Wielkiej Soboty włącznie. Otóż rodzi się pytanie o to czemu akurat 5 osób, a nie np. 10, a czemu by w ogóle nie zakazać udziału wiernych w każdej mszy świętej, jak chciało 80% społeczeństwa. O ile poprzednie ograniczenie, z trudem co prawda, to jednak dało się jakoś racjonalnie wytłumaczyć, to nowego nie sposób zrozumieć, zwłaszcza w sytuacji, że na podstawie tego samego aktu prawnego liczba pasażerów w środkach komunikacji zbiorowej może być większa i to kilkukrotnie, pomimo że autobus komunikacji miejskiej czy wagon pociągu ma powierzchnię, kubaturę zdecydowanie mniejszą, aniżeli najmniejszy otwarty kościół w Polsce.

Rząd, jak można śmiało przypuszczać, poinformował swoich kościelnych partnerów, że limit 50 osób nie działa, że jest źle, wirus się mnoży, trzeba nam dalej idących środków, większych ograniczeń, a najlepiej zamknąć – jak wynika z badań, znakomita większość społeczeństwa popiera ten pomysł. Biskupi jakoś musieli się do tego odnieść: – wszystko wszystkim, no ale żeby zupełnie zamknąć nam „interes”, to trochę za wiele, Mości Panowie! My nie linia lotnicza, biuro podróży, firma transportowa czy fryzjerzy. My musimy jakoś ten interes utrzymać. Nie zamykajcie nam przed niedzielą, niech jeszcze teraz pójdą, a zamkniecie po niedzieli, to przed kolejną się oswoją i nie będzie ujadania! No ale Wielkanoc musicie trochę poluzować, bo to jednak zbyt mocno, zwłaszcza, że przecież macie wybory, które zorganizuje, na które każecie iść, i które wygracie.

Pozornie nie wiadomo o co chodzi. A jak nie wiadomo, o co chodzi to chodzi o pieniądze, jak uczy pewne porzekadło. Doprawdy nie sposób inaczej wytłumaczyć taki a nie inny limit liczby wiernych mogących uczestniczyć we mszach, jak jedynie tym, że episkopat poprosił o to rząd, a poprosił dlatego, ze wierni zamówili albo zamówią na te msze intencje. A te zawsze wiążą się z datkami, różnej wysokości. Na mszę zwykle przychodzi zamawiający intencję i jego najbliższa rodzina, a więc właśnie mniej więcej 5 osób. Taka praktyka jest powszechna zwłaszcza na wsiach, gdzie zresztą ofiary bywają wyższe aniżeli w miastach. Tymczasem biskupie dekrety z lubością podkreślają, że pierwszeństwo we mszach mają właśnie zamawiający intencję i ich bliscy (było to już na etapie limitu 50 osób). Chciałbym wierzyć, że wynika to tylko z lojalności wobec tych osób. Obawiam się jednak, że co do zasady jest zgoła inaczej. Nie ma co ukrywać, że wyhamowanie całych obszarów życia gospodarczego spowoduje masowe upadki firm, zwłaszcza w sektorze usług. Brak obrotu, brak płynności i bankructwo. Zasada ta, zupełnie jak szalejący śmiertelnie groźny wirus (tak mówili w TVP Info, więc chyba prawda), nie omija też Kościoła, w stricte ludzkich i ziemskich obszarach jego działania i funkcjonowania. Podobnie jak w usługach – brak obrotu, brak środków finansowych, brak płynności i plajta. Podstawowy obrót na polskich parafiach generuje „taca” i datki na intencje. Z odpadnięciem tej pierwszej trzeba było się biskupom niestety pogodzić. Drugie było do uratowania tylko wtedy, gdyby zapewniono zamawiającym intencję możliwość uczestnictwa w „zamówionej” mszy. Traktowanie przez sporą część kleru wiernych jako klientów, którym świadczą oni usługi niestety stało się codziennością. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że w zasadzie kler w większości zazdrości swoim niemieckim kolegom „po fachu”, że ci dostają euro  zapewniane przez rząd niemiecki, że nie muszą się użerać z tymi wiernymi, którzy u nas są problematyczni, bo mają jeszcze jakieś resztki tego co nazywamy sensus catholicus i oczekują czegoś więcej niż swego rodzaju poradnictwa psychologicznego i usług w postaci obrzędów osadzonych w tradycji. Ich niemieccy koledzy nie muszą się tym problemem martwić, mogą zająć się swoimi wariacjami intelektualnymi i „ekstrawagancjami” typu kapłaństwo kobiet, problemy Amazonii, kultu bożka Pachamamy, „błogosławieństwo” na rozwód, sakramentalność homozwiązków etc, etc..

Nie inaczej wierni zostali potraktowani i teraz. Skoro klient zamówił „usługę” i za nią „płaci” to trzeba by mu jednak pozwolić być fizycznie na mszy, wszakże właśnie za ten obrzęd uiszcza „opłatę.” Gdyby mu odmówić obecności – a to problem, bo mógłby powątpiewać, że umówione dzieło zostało wykonane, a co za tym idzie nie „zapłacić”. Nie miałby przecież możliwości sprawdzenia wywiązania się z „umowy”, bo niby jak? Transmisja mszy z kościoła parafialnego w sieci to raczej rzadkość. Natomiast miesiąc, dwa czy trzy bez tacy i ofiar, to potężne straty, które koniecznie trzeba zminimalizować. Brak dopływu gotówki do portfeli wielu księży, przede wszystkim tych bez powołania (a jest ich niestety niemało), ale mającymi możliwość życia na poziomie przekraczającym przeciętną, na jakiej żyje społeczeństwo i nadal cieszących się jakimś autorytetem, mogłoby być sumptem do wypadnięcia wielu z nich z „zawodu”. A to z kolei dla biskupów byłaby poważna katastrofa wizerunkowa, wszak nadal trwa Nowa Wiosna Kościoła, Nowa Pięćdziesiątnica etc, etc., jak zatem wytłumaczyć to napędzające się odchodzenie z kapłaństwa? Nagle mogłoby się okazać, że wieloma parafiami nie ma kto administrować. Nie ma za co ogrzać kościoła, plebani, popłacić rachunków, jednym słowem – plajta.

W obliczu obecnej epidemii, jakbyśmy nie oceniali jej rzeczywistych rozmiarów i zagrożenia, polscy biskupi w zdecydowanej większości pochowali się w swoich pałacach, a proboszczowie w plebaniach. Niektórzy z nich poszli tak daleko, że zakazali procesji, nawet samotnych, a znanych już tak z Włoch, jak i z naszych polskich realiów z Najświętszym Sakramentem czy relikwiami świętych. Próżno szukać dzisiaj odpowiedników świętych czasów zarazy: Grzegorza Wielkiego, Karola Boromeusza czy Jana Bosko

W chwili próby polscy biskupi w zdecydowanej większości nie mają najmniejszej ochoty powalczyć nie tylko o wiarę, ale i zdrowy rozsądek. Dla Judasza Ciało Chrystusa warte był 30 srebrników. Ile jest warte Mistyczne Ciało Chrystusa dla dezerterów dnia dzisiejszego? Strach pomyśleć. Póki co przyszli z kohortą pisowskich ministrów i najwyraźniej obkładają to Mistyczne Ciało pałkami nierozsądnych rozporządzeń, próbują je pojmać, uwięzić i zaprowadzić do pretorium przed sąd namiestników tego świata. Tak wygląda Kościół Katolicki w Polsce, w Wielkim Poście AD 2020.

A państwa zdaniem informacja mojego Kolegi jest wiarygodna?

Jan Kos

Click to rate this post!
[Total: 19 Average: 4.3]
Facebook

9 thoughts on “Kos: Wierny, czyli problem”

  1. „Zresztą młodzi ludzie ze wsi, dzięki idiotycznej polityce postsolidarnościowych rządów, zostają wypychani za pracą do wielkich miast, gdzie prędko zostają odarci z resztek zasad, które jeszcze jako tako na wsiach są utrzymywane”.

    W Anglii odsetek ludności miejskiej przekroczył 95%. Anglicy to burżuje i kapitaliści.

  2. Zgadzam sie z autorem calkowicie. W Swietym Apostolskim Kosciele Rzymsko-Katolickim problemem OD ZAWSZE byla hierarchia badz duchowni, nie wierni. Podobno wszystkie herezje wykluly sie w glowach tych, ktorzy mieli nas prowadzic do zbawienia. To samo dotyczy tych okropnych kosciolow zbudowanych w ostatnich dekadach – a pozwolenie na postawienie takiego czy innego obiektu wystawia lokalny biskup ! Wiec co , biskupi nie dorastaja do swojej roli ? Byc moze, przynajmniej niektorzy . Ostatni „wystep” kardynala dziekujacego p. Gronkiewicz -Waltz za „budowe Krolestwa Bozego na Ziemi” jest calkiem wymowne. O Soborze Watykanskim II lepiej sie nie wypowiadac . I kto za tym wszystkim stoi ? My laikat, czy osoby podobno predystynowane i wyksztalcone aby byc przywodcami wiernych. Tylko sie modlic o zwrot w podejsciu Kosciola do tej bluznierczej cywilizacji w jakiej zyjemy, ale obawiam sie o najgorsze. Pozdrawiam.

  3. Wszystko prawda, jedna tylko uwaga: nie wiem jak to wygląda w skali całego kraju, ale u mnie, w Małopolsce, we wszystkich prawie okolicznych parafiach transmisje Mszy Św. przez internet są. Ksieża uważają te obostrzenia za śmieszne i bezzasadne, zwłaszcza wobec dozwolenia zgromadzeń większej ilości ludzi na mniejszej powierzchni, ale żaden tego głośno nie powie, bo od razu dyscyplinka z kurii w Tarnowie, która jest jedną z gorliwszych na terenie kraju(przez dwie niedziele nawet Gorzkie Żale i Droga Krzyżowa były ZAKAZANE). No, ale intencję na Mszę o „uwolnienie od grzechu międzypokoleniowego i przekleństwa dla zamawiającego” chętnie przyjmą…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *