Były proboszcz z Bielaw: „Byłem przetrzymywany”

Ciężkie zarzuty ks. Tadeusza P. pod adresem toruńskiej kurii. Duchowny, oskarżony o posłużenie się w banku sfałszowanym druczkiem o zarobkach, opowiadał w piątek w sądzie o zastraszaniu go przez kurię, zamiataniu brudnych spraw pod dywan i żądaniu łapówek za zaświadczenia o dochodach

Ks. Tadeusz P. to były proboszcz parafii na toruńskich Bielawach. Jesienią ub.r. w tajemniczy sposób zniknął z dnia na dzień z miasta. Sprawa częściowo wyjaśniła się wiosną br., gdy prokuratura postawiła mu zarzut, że w lipcu ub.r. posłużył się w banku zaświadczeniem o zarobkach z pieczęciami kurii, które spreparowała jego bliska przyjaciółka Ewa P. Duchowny ubiegał się wtedy o kredyt na mieszkanie w wysokości 93 tys. zł. O przestępstwie powiadomiły śledczych władze diecezji.

51-letni Tadeusz P. i pięć lat młodsza Ewa P. stanęli w piątek razem przed sądem. Ksiądz potwierdził na początek, że jest ojcem jednego dziecka i zażądał wyłączenia jawności rozprawy. – Będę musiał powiedzieć o układach księży w toruńskiej kurii, a także o orientacji seksualnej niektórych z nich. Nie chcę, aby to było ujawnione – uzasadnił patrząc znacząco na dziennikarzy, ale jego wniosek przepadł.

– Sprawa dotyczy przedłożenia nieprawdziwego zaświadczenia w banku i na obecnym etapie nie ma przesłanek, że naruszy jakiś ważny interes prywatny – ocenił sędzia Sławomir Więckowski.

Później pilnował, aby Tadeusz P. zanadto nie odbiegał w wyjaśnieniach od treści zarzutów, lecz duchowny i tak przemycił sporo kontrowersji. – Po odwołaniu z probostwa, od listopada 2009 r. byłem na siłę przetrzymywany w domu rekolekcyjnym w zamkniętym gospodarstwie rolnym. Warunki jak w więzieniu, byłem bez przerwy zastraszany, bałem się o siebie – w ten sposób tłumaczył, dlaczego teraz wycofuje swoje wyjaśnienia, złożone w kwietniu br. przed prokuratorem, w których częściowo przyznał się do winy.

Opowiedział wtedy, że zdecydował się na fałszerstwo, bo w kurii nie było akurat nikogo, kto mógłby wypisać mu druczek dla banku. – Jako wieloletni wizytator katechetyczny miałem prawo do stawiania pieczątek i nie myślałem, że będzie to poczytane jako wielkie przestępstwo – stwierdził przed śledczymi, przyznając jednak, że stemplował zaświadczenie tak, aby z dwóch pieczęci uzyskać jedno odbicie – z każdej po połowie.

Dodał, że wydaje mu się, iż rubryczki w druczku wypisała Ewa P., co później potwierdził biegły. – Nie chciałem przecież wyłudzić kredytu. Zresztą został on przyznany nie na podstawie tego sfałszowanego zaświadczenia, lecz dzięki zabezpieczeniom przedstawionym przez Ewę. Pieniądze zostały przelane na jej konto, zapłaciłem jej za mieszkanie. Raty spłacałem do listopada ub.r., do czasu, gdy biskup mnie odwołał. Bank wiedział, że moje dochody są nieuregulowane – usprawiedliwiał się.

O ile wówczas nie rozwinął wątku ich wysokości, tak w piątek w sądzie mówił o tym bez skrępowania: – Jako proboszcz miałem prawo do jednej intencji mszalnej – średnia to 50 zł, miesięcznie wychodziło przynajmniej 1,5 tys. zł. Do tego jedna trzecia kolędy, śluby, pogrzeby i chrzty, plus pełne wyżywienie. Miesięczny, autentyczny dochód proboszcza to minimum 4 tys. zł – wyliczał. – Trzeba zaznaczyć, że u księdza jest to dochód netto. Nie ma prądu, ogrzewania czy jedzenia.

Upierał się jednocześnie, że zaświadczenie – potwierdzające, że zarabia 3,5 tys. zł – wystawiła mu kuria. – Byłem przekonany, że jest wiarygodne – podkreślił.

Sędzia chciał się jednak od niego dowiedzieć, co konkretnie sprawiło, że teraz zmienił wersję. – Wtedy jej treść została mi narzucona. W Kościele nazywa się to hierarchicznym podporządkowaniem. Musiałem tak zrobić – odpowiedział Tadeusz P.

– Kto ją panu narzucił? – drążył sąd.

– Kanclerz. Powiedział mi, że to na potrzeby Kościoła. Zaklinał się na wszystkie świętości, że to jego wewnętrzna sprawa – dodał.

– Dlaczego więc powtórzył pan tę wersję w prokuraturze? – padło kolejne pytanie.

Tadeusz P.: – Bałem się. Kanclerz naciskał, abym dobrowolnie poddał się karze.

– Tadeusz, a pamiętasz, jak kanclerz żądał od księży pieniędzy za wystawianie zaświadczeń o zarobkach? – zapytała wtedy księdza Ewa P.

Ten potwierdził, że była taka praktyka: – Osoba, która je uzyskiwała, musiała się odwdzięczyć gościną. Tym się zaczynało – mówił.

– A czym kończyło? – zapytał sędzia.

– Wiadomo, kopertą – odparł oskarżony, według niego księża musieli do niej wkładać po kilkadziesiąt tysięcy złotych.

– Aż tyle za zaświadczenie do kredytu, który trzeba spłacić? – zdziwił się sędzia, ale wtedy znów odezwała się Ewa P.

– Mogę wskazać banki, gdzie są fałszywe zaświadczenia kanclerza dla księży, za które pobrał opłaty – wtrąciła, lecz sąd nakazał jej zawiadomić o tym prokuraturę.

Kobieta również nie przyznała się do winy – odpowiada za sfałszowanie dokumentu i pomoc w posłużeniu się nim. Twierdzi, że ktoś podrobił na nim jej pismo, dodając że podejrzewa o to kanclerza kurii. – Mam 13 tys. zł netto dochodu, nie muszę fałszować zaświadczeń – powiedziała.

W piątek w toruńskiej kurii nie było nikogo, kto mógłby odnieść się do zarzutów ks. P. – To jego problem – powiedział duchowny, który odebrał domofon.

Kolejna rozprawa w styczniu.

[2010] Gazeta.pl

Możliwość komentowania jest wyłączona.