Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekumenizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekumenizm. Pokaż wszystkie posty

Czy w protestantach działa Duch Święty czyli kto działa w jezuicie Recławie? (z post scriptum)


O. Remigiusz Recław znany jest nie tylko z działalności „charyzmatycznej“, w ramach której urządza quasi dyskotekowe imprezy w kościele, gdzie młodzi ludzie tańczą na stołach:



Od pewnego czasu udziela także odpowiedzi w internecie (owszem, pod względem medialnym w miłym, sympatycznym stylu), gdzie występuje nie tylko w imieniu swojej grupy „charyzmatycznej“ lecz także jezuitów, co zobowiązuje już do wypowiadania się zgodnie z nauczanem Kościoła, i to zarówno dokumentów Magisterium jak też zwłaszcza nauczania św. Ignacego z Loyoli. Przyjrzyjmy się dla przykładu jednemu z ostatnich wystąpień, które wpisuje się w dyskusję odnośnie działalności M. Zielińskiego, którego o. Recław publicznie popiera. Podaję w skrócie jego zasadnicze tezy, następnie odnosząc się do nich.

1. Duch Św. działa w protestantach i działa z mocą.
Tak o. Recław twierdzi stanowczo. Ponieważ w kontekście mówi o Toronto Blessing, przez „moc“ rozumie zapewne charakterystyczne zjawiska „pentekostalno-charyzmatyczne“ czyli niezrozumiały bełkot, który ma być „darem języków“, zwierzęce ryczenie, histeryczne chichoty, tarzanie się po ziemi, drgawki, rzekome uzdrowienia (nie są znane przypadki zbadane i uznane medycznie). Problem polega na tym, że tego nie twierdzi wprost, choć w kontekście wiadomo, o co chodzi. Nie mówi też, na czym opiera to swoje zdanie. Gdyby powiedział, że na nauczaniu Soboru Watykańskiego II, to by można było łatwo sprawdzić w dokumentach, co sobór faktycznie mówi i do czego odnosi. Wówczas byłoby oczywiste, że o. Recław przez taką wieloznaczność po prostu oszukuje odbiorców.

2. Protestanci karmią się Ciałem i Krwią Pana Jezusa, bo tak uważają i wierzą. To my uważamy, że oni nie przymują Komunii św. Mamy różną teologię, czyli inny punkt widzenia, ale Bóg jest szerszy od naszego wąskiego myślenia.
Tutaj kłamstwo polega również na uproszczeniu, które zmienia istotę sprawy, a także na wmieszaniu ewidentnych fałszerstw.
Po pierwsze, żaden odłam protestancki nie twierdzi, że w postaciach eucharystycznych jest realnie obecny Jezus Chrystus. Dla nich jest to jedynie symbol i najwyżej kwestia wewnętrznego przekonania, nigdy obiektywnej rzeczywistości. Tak więc o. Recław widocznie albo nie zna teologii protestanckiej, albo świadomie kłamie.
Po drugie, realna Obecność Jezusa Chrystusa w Eucharystii nie jest kwestią różnych możliwych podejść teologicznych, lecz objawionej prawdy wiary, czyli Objawienia Bożego poświadczonego w Tradycji i Piśmie św. Mówi o tym jasno całe nauczanie Kościoła, aż po Sobór Watykański II i Katechizm Kościoła Katolickiego. Kto uważa - jak widocznie o. Recław, że protestanckie pojęcie Eucharystii jest równorzędne z pojęciem zawartym w nauczaniu Kościoła, ten albo nie ma pojęcia nawet o prawdach katechizmowych, co jest karygodne u kapłana po studiach teologicznych, albo po prostu kłamie na użytek doraźnej tezy i celu.
Po trzecie, nazwanie prawdy wiary nauczanej przez Kościół „naszym wąskim myśleniem“, może być jedynie bezczelnym przyznaniem się nie tylko do relatywizmu, lecz do niewiary i tym samym odrzucenia prawdziwości nauczania Kościoła o Eucharystii. Innymi słowy: skoro katolicka wiara w Eucharystię jest dla o. Recława tylko „naszym wąskim myśleniem“, a nie prawdą pochodzącą od Boga, to o. Recław albo neguje boskie pochodzenie wiary katolickiej, albo możliwość Bożego Objawienia w ogóle, albo jedno i drugie, i jest tym samym po prostu apostatą negującym fundamentalnie całe nauczanie Kościół z Soborem Watykańskim II włącznie (w tym temacie polecam chociażby konstytucję "Dei Verbum"). 

3. Ludzie z Toronto Blessing kładą się na grobach, bo tak wyrażają swój szacunek, co wynika z kultury, tak jak z nas czci się rellkwie.
Tutaj znowu jest problem, że albo o. Recław nie wie i nie rozumie, czym jest katolicka cześć do relikwij, albo wie, a jedynie na doraźny użytek kłamie. Po pierwsze bowiem zakłada, jakoby praktyka ludzi z Toronto Blessing oznaczała wyłącznie szacunek dla zmarłych. Po drugie kłamie, jakoby owa praktyka wynikała z kultury (wiadomo przecież, że czegoś takiego nie robią wszyscy Amerykanie czy Kanadyjczycy, czy chociażby jakaś znaczna grupa oprócz ludzi z Toronto Blessing). Po trzecie o. Recław widocznie nie uznaje różnicy między świętymi kanonizowanymi przez Kościół a zmarłymi. Czyżby w ogólnie nie uznawał obecności w niebie i wstawiennictwa świętych? A może uważa, że wszyscy zmarli są w niebie? Niestety brakuje dopowiedzenia. Pewne jest jednak, że zarówno jedno jak też drugie jest sprzeczne z wiarą katolicką, czyli jest herezją.

4. Także protestanci czczą Matkę Bożą. Tylko jakieś „frakcje“ protestantów niszczą obrazy Matki Bożej.
Po pierwsze o. Recław kłamie, mówiąc, jakoby protestanci czcili Matkę Bożą. Kaznodzieje i teologowie protestanccy mówią jedynie o „matce Jezusa“ czy „Maryi“, gdyż z zasady nie uznają i nie wyznają dogmatu o Bożym Macierzyństwie.
Po drugie, owszem, nawet M. Luder napisał jeden traktat o Maryi jako Matce Jezusa Chrystusa (właściwie komentarz do Magnificat), ale potraktował ją wyłącznie jako wzór wiary, czyli podobnie jak innych wierzących, bez uznania jej wyjątkowej godności i świętości w porządku nadprzyrodzonym.
Po trzecie, wzmiankowany przez o. Recława fakt zborów protestanckich z obrazami Matki Bożej świadczy wyłącznie o tym, że są to zrabowane katolikom świątynie i że u protestantów nie ma jedności co do form i praktyki, choć łączy ich odrzucenie katolickich prawd wiary także odnośnie Matki Bożej.

5. Możemy się od protestantów bardzo dużo nauczyć. Czytanie Pisma św. przyszło do nas od protestantów, to że świeccy czytają Pismo św. i że mają je czytać. Tak przez protestantów działa Duch Święty.
Nie wiem, czy o. Recław do końca zdaje sobie sprawę z tego, co mówi. Bo skoro czytanie Pisma św. przez wszystkich na wzór protestancki pochodzi od Ducha Świętego, to oznacza to niechybnie, że Kościół katolicki błądził i był przez całe wieki pozbawiony prowadzenia przez Ducha Świętego przynajmniej w tej sprawie.
Po drugie o. Recław albo nie wie, albo nie chce wiedzieć, że także zachęty do czytania Pisma św. począwszy od Soboru Watykańskiego II zawierają pouczenia i napomnienia do czynienia tego zgodnie z katolickimi regułami hermeneutyki biblijnej, które są gruntownie różne od podejścia protestanckiego, stosowanego właśnie u tzw. charyzmatyków. Tak więc kłamstwo jest tutaj wielorakie. Prawdą jest natomiast, że Kościół nigdy nie zmienił swoich zasad podejścia do Pisma św., przejmując zasady protestanckie, a jedynie dopasował reguły dyscyplinarne, konkretnie: wcześniej był zakaz czytania tłumaczeń na języki narodowe, obecnie wymagana jest kościelna aprobata tłumaczeń.
Po trzecie, także w aspekcie historycznym o. Recław po prostu kłamie. Nigdy nie było w Kościele zakazu czytania Pisma św. przez świeckich. Zawsze i każdemu wolno było czytać Biblię w językach oryginalnych (hebrajskim i greckim) oraz w tłumaczeniu łacińskim Wulgaty. Był jedynie zakaz odnośnie tłumaczeń na języki narodowe, które pochodziły zwykle od heretyków i zawierały wiele fałszerstw (także Biblia M. Ludera zawiera wiele zafałszowań).

6. Powiedzenie, że u protestantów nie ma sakramentów, jest nieprawdą, bo oni mają rytuały i choć nie nazywają tego sakramentem, „to jest to jak sakrament“.
Tutaj o. Recław albo popisuje się wprost nieprawdopodobną niewiedzą odnośnie elementarnych prawd katechizmowych, albo niemal wprost neguje katolicką naukę o sakramentach. Ktokolwiek ma choć bladą znajomość katechizmu katolickiego, ten wie, że sakrament to nie to samo co obrzęd. Pozostaje prosta rada: 1° niech sobie o. Recław poczyta chociażby Katechizm Kościoła Katolickiego w tym temacie, oraz 2° niech zapyta protestantów, co rozumieją przez sakrament. Wówczas się dowie, że są to dwie różne rzeczywistości. Chyba, że już o tym wie, a jedynie okłamuje odbiorców na doraźny użytek.

7. „Czerpmy nawzajem od siebie“, tzn. katolicy od protestantów i odwrotnie.
To jest jedynie pozornie zdanie pojednawcze. Twierdzenie, jakoby Duch Święty prowadził w ten sposób do „pełnej jedności“, jest właściwie bluźnierstwem przeciw Duchowi Świętemu. Oznacza bowiem, jakoby prawdy wiary głoszone uroczyście na soborach powszechnych właśnie dla odrzucenia herezyj - także herezji protestanckiej - nie pochodziły od Ducha Świętego. Takie twierdzenie jest sprzeczne także z nauczaniem Soboru Watykańskiego II, a wynika jedynie z pokrętnych wywodów skrajnych ekumenistów, których poglądy nie mają żadnego poparcia w dokumentach Kościoła.

8. Skoro mamy pełnię Ducha Św., to skąd jest grzech? Dlatego musimy się uczyć od protestantów, „bo Duch Św. uzupełnia w ten sposób“.
Tutaj o. Recław dokonuje kolejnego perfidnego zabiegu: niby odwołuje się do klasycznego pojęcia, ale je przekręca i zafałszowuje właściwą treść. Sobór Watykański II mówi w konstytucji dogmatycznej o Kościele „Lumen gentium“ (8), że tylko w Kościele katolickim jest „pełnia prawdy i środków zbawienia“. O. Recław widocznie do tego się odnosi, mówiąc o „pełni Ducha Świętego“. Jest to fałszywe już chociażby z tego powodu, że Ducha Świętego nie można podzielić na części, tym samym Duch Święty jest zawsze Pełnią, a udziela Swoich darów w różny sposób.
Po drugie o. Recław widocznie z rozmysłem unika mówienia zarówno o prawdzie jak też o środkach zbawienia, gdyż wówczas nie mógłby tak łatwo dojść do swoich fałszywych tez i wniosków. Nie mógłby pomieszać kwestii grzeszności ludzi Kościoła z doskonałością Kościoła pod względem prawdy i środków zbawienia. Dlatego dokonuje fałszerstwa już na kluczowym pojęciu. Tym zafałszowanym pojęciem - „pełnia Ducha Świętego“ - posługuje się następnie do sformułowania fałszywego postulatu uczenia się od protestantów. Zaiste diabelska przewrotność!

9. Nie używajmy określeń w systemie zero-jedynkowym, że to jest dobre a to jest złe, bo to jest śmieszne; tak nie jest, nie ma kogoś tylko dobrego i tylko złego.
Tutaj znowu miesza kwestię grzeszności członków Kościoła z prawdziwością wiary i Kościoła jako takiego. Dokładnie biorąc, o. Recław widocznie neguje świętość Kościoła, o której mówi nie tylko Sobór Watykański II lecz także wyznanie wiary. Tym samym o. Recław określa się jako apostata. Wobec tego faktu jako drugorzędne jawi się odrzucenie - pozorne, kłamliwe - logiki dwuwartościowej. Skoro wypowiada wezwanie „nie używajmy“, to tym samym zakłada różnicę przeciwieństwa między używaniem i nieużywaniem, tym samym właśnie logikę dwuwartościową, którą chciałby równocześnie odrzucić. Tak więc słowa o. Recława są jedynie perswazyjnym bełkotem - widocznie obliczonym na brak elementarnego trzeźwego myślenia u odbiorców - niezależnie od tego, czy on sobie zdaje z tego sprawę czy nie.

Zamiast podsumowania, które by musiało być proste i krótkie, przytoczę dwa fragmenty ze Ćwiczeń Duchowych założyciela zakonu jezuitów, św. Ignacego z Loyoli. Mówią one same za siebie, zwłaszcza w zestawieniu z powyższymi i innymi wypowiedziami o. Recława:



Święty Ignacy, módl się za nami!



Post scriptum

Powyższe uwagi zostały napisane 30 X 2018, czyli około 6,5 roku. Dziś (9 III 2024) dotarła do mnie wieść o skandalu wewnętrznym w łonie zakonu jezuitów z powodu działalności Remigiusza Recława, dokładnie prowadzenia przez niego wspólnoty "Mocni w duchu" (właściwie w demonie). Oto filmik w tej sprawie:


Tym samym znane dopiero obecnie fakty potwierdzają krytykę wyrażoną tutaj wielokrotnie już przed laty (więcej można znaleźć tutaj obok pod etykietą Recław R.). 

Czy odpust za udział w heretyckiej modlitwie jest ważny?

Chodzi o następujące wyczyny:



Najpierw należy wziąć pod uwagę, że tak zwany "tydzień modlitw o jedność chrześcijan" nie jest pomysłem modernistów, lecz został zapoczątkowany za pontyfikatu Leona XIII (więcej tutaj). Obecnie niestety jest to główna, doroczna impreza ekumaniaków z dość wyraźnymi znamionami herezji eklezjologicznej, negującej istniejącą i nieutracalną jedność Kościoła. 

Po pierwsze, zacytowany text udzielenia odpustu nie określa, jakie to musi być nabożeństwo. Tym samym nie musi to być gorszące nabożeństwo ekumaniackie z udziałem heretyków i poświęcone krzewieniu herezji. Jak najbardziej można i należy organizować nabożeństwa w duchu wiary katolickiej i zgodne z nią. Nigdzie nie jest powiedziane, że takie nabożeństwa są wykluczone z uzyskania odpustu. I wcale nie musi to być nabożeństwo organizowane oficjalnie przez ekumaniacki oddział Konferencji Episkopatu Polski. Tym samym x. Jakubiak oszukuje odbiorców. 

Po drugie, jest oczywiście skandaliczne, że przez nadanie tego odpustu de facto nakłania się wiernych katolików do uczestniczenia w "nabożeństwach", które de facto - choć nie z konieczności, jak wskazałem powyżej - odwodzą wiernych od wiary katolickiej. Tym niemniej nadany odpust pod podanymi warunkami jest ważny, tzn. można ważnie uzyskać odpust pod tym warunkami. Jednak warunkiem w tle, którego wypełnienie jest niemniej niezbędne, jest wyznawanie wiary katolickiej, ponieważ osoba wyznająca herezję żyje w grzechu śmiertelnym przeciw wierze i nie jest w stanie uzyskać żadnego odpustu. 

Jest więc proste rozwiązanie: organizowanie z okazji tej oktawy nabożeństw właściwych, zgodnych z wiarą Kościoła i ze zdrowym nauczaniem katolickim. Udział heretyków w nich jest możliwy wyłącznie z tyłu Kościoła, w miejscu tradycyjnie przeznaczonym dla pokutników. 

Czy chrześcijaństwo jest prawdziwą religią?



(wypowiedź dla ankiety Christianitas, rok 2000)


1. Czy chrześcijaństwo jest jedyną prawdziwą religią?

Pytanie to nawiązuje – przynajmniej faktycznie – do wyrażenia, które w dokumentach Magisterium Kościoła zostało bodaj po raz ostatni użyte przez Pawła VI w encyklice z r. 1964 Ecclesiam suam, gdzie Papież wyznaje wiarę Kościoła, iż jest tylko jedna prawdziwa religia i że jest nią religia chrześcijańska, tudzież domaga się jej głoszenia („…ea quae nos credimus, oportet manifestemus, videlicet veram religionem esse unam eamque esse christianam, atque spem habeamus fore ut ab omnibus, qui Deum quaerant et adorent, ut talis agnoscatur“). Tak więc odpowiedź już istnieje i jest nadal aktualna. Do przyjęcia jej w religijnym posłuszeństwie rozumu i woli zobowiązany jest każdy katolik (por. Codex Iuris Canonici, Can. 752). Wobec problemu postawionego – chyba tylko heurystycznie – do rozstrzygnięcia, można jednak poddać ją hermeneutyce w badaniu rozumowym. Nie sposób tutaj zająć się rozpatrzeniem takich teorij, jak exkluzywizmu np. protestanta K. Bartha (przeciwstawiającego chrześcijaństwo nie tylko wszystkim religiom, lecz także religii w ogóle), inkluzywizmu w wydaniu ks. K. Rahnera SI (z jego słynną koncepcją „anonimowych chrześcijan“, na którą nota bene ks. H. U. von Balthasar zareagował powiedzeniem – z przekąsem, ale słusznie – o „anonimowych ateistach“), czy pluralizmu np. ex-księdza (ex-werbisty) P.F. Knittera, degradującego chrześcijaństwo do rangi religii jednej z wielu, a wychodzącego przy tym z założeń agnostyckich i relatywistycznych (typowych zresztą zwłaszcza dla buddyzmu). Dla zwięzłości ograniczę się do uwag pojęciowo-teologicznych oraz pewnego zarysu pozytywnej odpowiedzi przez wskazanie na niektóre źródła teologiczne. Zakładam bowiem, że nie chodzi tutaj o wymianę zdań na poziomie dociekań dziennikarskich typu talk-show, lecz o przyczynek do rzetelnej dyskusji teologicznej, a więc wymagającej sięgnięcia zarówno do źródeł biblijnych, patrystycznych i magisterialnych, jak też starannej precyzji myślenia rozumem oświeconym wiarą.

Wpierw trzeba oczywiście określić, co się rozumie przez “prawdziwość” czy “prawdziwą religię”, a nawet “religię” w ogóle. Warto również sprecyzować, co oznacza słowo “chrześcijaństwo”, gdyż nie jest ono bynajmniej jednoznaczne (bodaj po raz pierwszy pojawiło się ono – jako christianismos – u św. Ignacego Antiocheńskiego, Magn. X, mianowicie w przeciwstawieniu do „judaizmu“). W tym ostatnim mam na myśli nie zbiór ludzi wyznających dany zestaw zdań, lecz sam system prawd, powiązany z praktyką kultową i obyczajową (moralnością). Aby postawione pytanie miało sens, musi istnieć jakiś związek podmiotem (“chrześcijaństwo”) a orzecznikiem (“religia prawdziwa”). Sięgnijmy więc do analizy tego drugiego. 

Zauważamy, że pojęcie “religia” ma dużo wspólnego z pojęciem “chrześcijaństwo” (najpóźniej od IV. w. nazywano chrześcijaństwo „religią“), zawiera bowiem w sobie – przynajmniej w znaczeniu dzisiejszym potocznym – zarówno pewien zestaw zdań (twierdzeń) właściwy dla danej religii, jak też pewne praktyki kultowe i zachowanie moralne. Zaznaczam: chodzi w tych ostatnich o praktyki, nie o teorię dotyczącą kultu i moralności, gdyż tę (teorię) pojmuję jako szczególną część “zestawu zdań”. Innymi słowy: rozróżniam tutaj religię i teorie religijne, które same w sobie nie zawierają odpowiadającej im praktyki. Natomiast mówienie o “(jedynej) prawdziwej religii” sugeruje zawężenie pojęcia religii do teorii, czyli przekonań religijnych. Skoro bowiem prawdziwość rozumie się jako zgodność myśli (i jej wyrazu, czyli zdania) z rzeczywistością, to nie można mówić bezpośrednio w tym samym znaczeniu o prawdziwości jakiejś praktyki kultowej czy obyczajowej (nawet jeśli pojmuje się myślenie jako czynność kultu bądź moralności, gdyż nie każda czynność kultyczna albo zachowanie moralne musi być myśleniem). Tak więc postawiona kwestia może się odnosić w sensie ścisłym jedynie do teoretycznego aspektu chrześcijaństwa w znaczeniu pewnego zestawu zarówno sądów co do rzeczywistości, jak też norm postępowania kultowego i moralnego (to rozumienie zgadza się zasadniczo z obiektywnym pojęciem religii podanym w: Fr. Reg. Garrigou-Lagrange OP, De Revelatione, Vol. II, Romae/Parisiis 1921, 425; por. także W.C. Smith, The Meaning and End of Religion, New York 1962). Sprecyzowanie to jest o tyle ważne, że dość często zdarza się rzutowanie oceny praktyki wyznawców danej religii na ocenę samej tej religii (w zdefiniowanym powyżej znaczeniu). Innymi słowy: fakt takiej czy innej praktyki np. konkretnych chrześcijan (zgodnej czy niezgodnej z teorią) nie ma sam w sobie znaczenia dla kwestii prawdziwości religii chrześcijańskiej (choć wtórnie może mieć takie znaczenie, tzn. jako fakt wynikający z danej – podlegającej już osądowi prawdziwościowemu – teorii metafizycznej, kultowej czy moralnej).

Zbliżając się do odpowiedzi na postawione pytanie, trzeba jeszcze dokonać dwóch istotnych ograniczeń. Nie wchodząc w kwestię związku między teorią metafizyczną a teorią kultową i moralną, odnoszę się tylko do tej pierwszej, zaznaczając jedynie, że rozumiem ją jako podstawową (czego uzasadniać w tym miejscu nie można). Po drugie, mówiąc o chrześcijaństwie mam na myśli nie jakieś konsensualne, wspólne wszystkim ochrzczonym czy przyznającym się do Chrystusa, minimum twierdzeń metafizycznych, lecz pełnię prawdy, przekazywaną – zwłaszcza w postaci dogmatów – przez Kościół Chrystusowy na ziemi, czyli rządzony przez Następcę św. Piotra.

W takich ramach nie może jednakże chodzić o wykazywanie prawdziwości poszczególnych prawd wiary katolickiej i ich porównywanie z twierdzeniami wszystkich istniejących (a także już i jeszcze nieistniejących) religij, co zakłada wydanie sądu także co do ich prawdziwości (czy raczej nieprawdziwości). Pozytywistyczne badanie danych wydaje się ostatecznie niemożliwe do przeprowadzenia w całości, chociażby z powodu nieobejmowalności materiału czy tegoż specyfiki (choć można udowadniać prawdziwość poszczególnych zdań). Twierdzenia religijne nie stosują się bowiem generalnie do zasad weryfikacji przyjętych czy to w naukach przyrodniczych czy spekulatywnych, gdyż dotyczą rzeczywistości ponadzmysłowej i ponadrozumowej (aczkolwiek dane empiryczne i rozumowanie mogą mieć dla nich i w nich doniosłe i niezbywalne znaczenie). Dostrzegamy więc specyfikę orzekania o religii w kategorii prawdziwości. Choć odpowiedź jest niemożliwa na płaszczyźnie czysto empiryczno-racjonalnej, to jednak można jej szukać na płaszczyźnie teologicznej, wyznaczonej (także, nie wyłącznie) przesłankami Objawienia, przyjętymi wiarą.

Rzeczywiście nazwanie chrześcijaństwa „prawdziwą religią“ (obecne wyraźnie u św. Augustyna w De vera religione, lecz także pośrednio już u św. Cypriana, Ad Demetr. 5) streszcza w sobie fundamentalne treści wiary Kościoła. Bardzo skrótowo można je naszkicować w następujący sposób: Chrześcijaństwo jest jedyną prawdziwą religią w tym znaczeniu, że w Jezusie Chrystusie Bóg objawił to i wszystko to, co zechciał ludziom raz na zawsze objawić, oraz że chrześcijaństwo (pełne, tzn. Kościół katolicki) zachowuje i przekazuje to Objawienie (por. Vaticanum II: Dei Verbum 2.4.8.10). Nie oznacza to jednakże, jakoby wszystko, cokolwiek Chrystus nauczał, było przed Nim i bez Niego czymś zupełnie nowym, nieznanym i obcym. Wszak On sam powiedział o sobie, że nie przyszedł znieść “Prawa i Proroków”, lecz by je wypełnić (Mt 5,17). Zaś według św. Pawła poganie – oczywiście ogólnie, nie każdy z pogan – „z natury wypełniają uczynki prawa“ (Rz 2,14; por. św. Klemens Aleksandryjski, Strom. I. 95,3). Gdy św. Jan Ewangelista mówi o Chrystusie jako o “Logosie”, przez którego “wszystko się stało” (J 1,3), to – według nauki powszechnej u Ojców Kościoła – ma na myśli (także) “logiczność” stworzenia, stale obecną i rozpoznawalną, a objawioną i spełnioną we Wcielonym Logosie (warto zauważyć, że już samo to wyrażenie nawiązuje – według zgodnej opinii teologów – do hellenistycznego myśliciela, Filona z Aleksandrii). Tak chyba właśnie należy rozumieć niezmienną naukę Kościoła o naturalnym poznaniu Boga (por. św. Tomasz, S.Th. I, q.2 a.2). W tymże samym Prologu jest mowa o Logosie-Chrystusie jako świetle, które oświeca każdego człowieka przychodzącego na świat (J 1,9). Św. Cyryl Aleksandryjski odnosi te słowa do „zarodków mądrości“, wszczepionych przez Stwórcę praojcu Adamowi, a będących udziałem w boskiej naturze, poprzez które Logos był niejako na świecie przed Wcieleniem (In Joan. Ev. l. 1 c. 9). Zresztą także już według św. Justyna filozofowie greccy jak Sokrates, Platon, Aristoteles, a nawet poeci, mieli udział w Boskim Logosie (Apol. II, 10.13), choć oczywiście jedynie chrześcijaństwo jest „prawdziwą filozofią“ (Apol. I, 44). Wszystko to ma oparcie w nauczaniu św. Pawła, że “od stworzenia świata niewidzialna rzeczywistość Boża – a to wieczna Jego moc oraz boskość – jest oglądana rozumowo poprzez to, co stworzone” (Rz 1,20). Tak św. Augustyn mówi w swoim głównym dziele dogmatycznym, że zanim Mądrość została wysłana, by stać się człowiekiem, była wysłana by być z człowiekiem (De Trinitate, IV, 20, 27-28). Zaś w dojrzałej syntezie swojej teologii głosi tenże sam Ojciec Kościoła wręcz, iż „rzecz ta sama, która jest teraz nazywana religią chrześcijańską, była już u starożytnych i nie brakło jej od początku rodzaju ludzkiego“ (Retract. I, c. 13). Podobnie Sobór Watykański II nazywa Chrystusa „źródłem wszelkiej prawdy, świętości i pobożności“ (Lumen Gentium 67), w którym jest „pełnia życia religijnego“ (Vaticanum II: Nostra aetate 2), ale wspomina także o „zarodkach Słowa“ obecnych w tradycjach ludów niechrześcijańskich (Ad gentes 11). 

Swoisty związek chrześcijaństwa z filozofią naszkicował kard. Ratzinger w swoim niedawnym wystąpieniu na Sorbonie (por. Christianitas, nr 3/4), mówiąc zresztą o „religiach“ nie tylko w znaczeniu terminologii nowoczesnej (przyjętej powyżej), lecz także w znaczeniu pierwotnym łacińskim (jak np. u Cycerona, De natura deorum, tzn. w powiązaniu z „pietas romana“, czy poniekąd także u św. Tomasza, który mówi o „religio“ jako cnocie: S.Th. II-II, q. 81), czyli jako o pewnym zespole praktyk i zachowań, powiązanych pierwotnie co najwyżej z mitologią, a nie z twierdzeniami metafizycznymi (co ma miejsce dopiero wtórnie np. w helleniźmie od neoplatonizmu czy w hinduiźmie od Upaniszadów). 

Wieloznaczność pojęcia „religia“ widoczna jest zresztą już w Piśmie św., gdy np. św. Jakub Apostoł nawołuje do „czystej i nieskalanej religii (threskeia)“, polegającej na trosce o sieroty i wdowy, oraz na wolności od „skazy tego świata“ (Jak 1,27). Podobnie św. Paweł wzywa do „rozumnego kultu (latreia)“, przez który rozumie złożenie siebie Bogu na „ofiarę żywą i miłą“ (Rz 12,1). Tenże sam Apostoł na innym miejscu pochwala Ateńczyków za ich “szczególną pobożność”, wyrażającą się w tym, że pośród wielu miejsc kultu poświęcili także jeden ołtarz “Nieznanemu Bogu”, co on skomentował słowami: “Co wy czcicie nie znając, to wam głoszę” (Dz 17,22n). Oczywiście byłoby zbyt pochopne twierdzenie, jakoby generalnie poganie czcili już prawdziwego Boga i tym samym praktykowali prawdziwą religię (kwestia, czy wszystkie religie czczą tego samego Boga, to osobny i dość zawiły temat). Czytamy wszakże również o bezbożnych i niesprawiedliwych, że „zamienili prawdę Boga na fałsz, i oddawali cześć i służyli stworzeniu zamiast Stwórcy“ (Rz 1,25). Widać więc zróżnicowaną postawę Apostoła, który pochwala otwartość na – jeszcze niepoznaną – prawdę o Bogu, piętnuje zaś praktykowanie tego, co się tej prawdzie sprzeciwia (ubóstwianie stworzenia). Innymi słowy: dostrzega on u pogan pewien zadatek czy dyspozycję do przyjęcia religii jedynego prawdziwego Boga, ale mówi także wprost o tym, co jest z tą religią nie do pogodzenia.

2. Czy różnicę między chrześcijaństwem i innymi religiami właściwie opisuje odróżnienie religii nadprzyrodzonej i religij naturalnych?

Także tutaj odpowiedź zależy od tego, co się rozumie przez „nadprzyrodzoność“ i „przyrodzoność“ (czy „naturalność“). Ostatecznie chodzi o pojęcie „natury“ (gr. physis), które nie jest bynajmniej jednoznaczne, zwłaszcza gdy się porówna słownictwo patrystyczne i (neo)scholastyczne. Ojcowie Kościoła rozumieli bowiem wszelki grzech jako przeciwny naturze, świętość natomiast jako zgodną z naturą człowieka, gdyż odpowiadającą temu, do czego został on stworzony przez Boga (por. św. Klemens Aleksandryjski, Paedag. II,10,83; II,12,129; Strom. VII,3,17; VII,15,91; św. Atanazy, Liber de def.; św. Grzegorz Nazjanzeński, Orat. II, 25; św. Doroteusz Gazeński, Didask. I, 4; św. Maksym Wyznawca, Ambigua ad Thom. 4; św. Jan Damasceński, De fide orthodoxa II,4; II,30; III,14; IV,20; De duabus in Christo voluntatibus, 6,72-77; 18,33-37; 19,25-29; Contra Manichaeos 71,11-15; 82,15-17). 

Gdy zaś w nowszych dokumentach kościelnych jest mowa o „religiach naturalnych“ i o „religii objawionej“, to nie w znaczeniu całkowitej sprzeczności, lecz odnośnie wyróżnienia religii chrześcijańskiej jako opierającej się nie tylko na tym, co jest dostępne ludzkiemu rozumowi, lecz także na tym, co Bóg objawił w sposób nadprzyrodzony (por. Vaticanum I: Dei Filius, Cap. 2). Różnica między religiami „naturalnymi“ a chrześcijaństwem sprowadza się więc ostatecznie do różnicy między okruchami prawdy a jej pełnią, oczywiście w zależności od tego, na ile dana religia zawiera takowe okruchy (obok fałszu). Czy jednak poznanie obecności i działania Boskiego Logosu w świecie przed Wcieleniem (o której mówią wspomniane już źródła biblijno-patrystyczne) można nazwać „naturalnym“? Innymi słowy: czy także owe obecne – przynajmniej potencjalnie – w religiach „naturalnych“ okruchy prawdy nie są darem nadprzyrodzonym, skoro pochodzą od tego samego Boga (choć sprzed Jego Wcielenia, por. Jak 1,17; oczywiście nie należy tych słów interpretować w myśl potępionego przez Kościół tradycjonalizmu, mówiącego o „objawieniu pierwotnym“, a wykluczającego naturalne tzn. rozumowe poznanie Boga: Ench. Symb. 2811-2814)? Widać więc trudność określenia co do „nadprzyrodzoności“ i „naturalności“. 

Wielu Ojców Kościoła dostrzegało już w stworzeniach niejako ślady względnie „obrazy“ nawet troistości Boga (św. Augustyn, św. Atanazy Aleksandryjski, św. Grzegorz Nazjanzeński, św. Grzegorz Nysseński, św. Cyryl Aleksandryjski, Pseudo-Dionizy Areopagita, św. Jan Damasceński), czyli tej prawdy, która została objawiona w sposób nadprzyrodzony (por. św. Tomasz, S.Th. I q.12 a.12 ad2; a.13). Taka naturalna dostępność prawdy chrześcijańskiej (a raczej jej okruchów) stanowi zresztą ważny aspekt sprawiedliwości Boga, który przecież zapewne daje każdemu człowiekowi możliwość poznania Siebie (choćby tylko cząstkowego), niezależnie od jego zetknięcia się z Ewangelią Chrystusową. Ku właściwemu rozwiązaniu trudności pojęciowej nie prowadzi zarzut ks. H. de Lubac‘a SI (Surnaturel), iżby mówienie o „religii naturalnej“ jako pozbawionej elementów „nadprzyrodzonych“ było swoistym deizmem. Trzeba bowiem określić, co się rozumie przez „nadprzyrodzoność“, tzn. czy odnosi się ją do pochodzenia, do treści, do sposobu komunikowania czy do sposobu przyjęcia danej prawdy. I tutaj problem wkracza w dziedzinę antropologii teologicznej (traktatu o łasce), która, jak wiadomo, jest w znacznym stopniu otwarta na doprecyzowanie teologiczno-magisterialne (co ukazało się chociażby w niedawnej deklaracji katolicko-luterańskiej o usprawiedliwieniu).

Warto uwzględnić również faktyczne życie Kościoła na przestrzeni wieków jako poświadczające samoświadomość chrześcijańską oraz zasady teologiczne w ustosunkowaniu się do innych religij. Charakterystycznym tego wyrazem są następujące słowa św. Jana Damasceńskiego: „Jak święci Ojcowie zburzyli świątynie demonów i na ich miejscach zbudowali świątynie na imię świętych, które są otaczane przez nas czcią, tak zburzyli również obrazy demonów i zamiast nich wznieśli obrazy Chrystusa, Bogarodzicy i świętych. W Starym Przymierzu Izrael nie budował świątyń na imię ludzi i nie świętował świąt jakiegoś człowieka, gdyż natura ludzka była jeszcze pod przekleństwem, a śmierć była potępieniem, i dlatego smucono się, a ciało zmarłego oraz ten, kto je dotknął, był uważany za nieczystego. Teraz zaś, odkąd Bóstwo jest złączone z naszą naturą jako ożywiające i uzdrawiające lekarstwo, natura nasza jest uwielbiona i przemieniona w niezniszczalność. Dlatego śmierć świętych jest świętowana, budowane są świątynie dla nich, oraz malowane obrazy.“ (De sacris imaginibus oratio II, 10) „Czarodzieje i zaklinacze czynią egzorcyzmy, i Kościół egzorcyzuje katechumenów, lecz oni czynią to wzywając demony, Kościół zaś przeciw demonom. Grecy składali ofiary demonom, ale i Izrael składał Bogu w ofierze krew i tłuszcz; ale także i Kościół składa Bogu w ofierze ofiarę bezkrwawą. Grecy ustawiali obrazy dla demonów, ale i Izrael ubóstwiał obrazy. (…) My zaś ustawiamy obrazy dla Boga prawdziwie wcielonego i dla Bożych sług i przyjaciół, którzy odpędzają masy demonów“ (De sacris imaginibus oratio II, 17; podobnie w: De fide orthodoxa IV,26) Słowa te odnoszą się bezpośrednio do zarzutu ze strony obrazoburców, jakoby Kościół przez kult świętych i obrazów stoczył się w bałwochwalstwo, a więc w pogaństwo. Podobny zarzut formułował Martin Luther, a czynią to dziś w różny sposób jego wierni. Słynna teza o „przełomie konstantyńskim“, wraz z którym Kościół, bratając się z hellenizmem, rzekomo utracił czystość wiary czasów biblijno-apostolskich, doczekała się zwłaszcza od ubiegłego wieku wielu opracowań archeologiczno-patrystycznych (głównie spod piór protestanckich, przeważnie tendencyjnych), a wywarła wpływ również na mentalność części katolików, co ujawniło się jako swoisty archeologizm i powracanie do – często jedynie hipotetycznej – pierwotności chrześcijańskiej chociażby w liturgii (którym to tendencjom papież Pius XII przeciwstawił się w encyklice Mediator Dei). Innymi słowy: protestancki zarzut poganizacji (względnie hellenizacji) Kościoła jest w gruncie rzeczy konsekwencją Lutherskiej doktryny o zupełnym zepsuciu natury ludzkiej wskutek grzechu pierworodnego i o wyłączności łaski („sola gratia“) na drodze zbawienia. W takich przesłankach chrześcijaństwo może się jawić tylko w diametralnej antynomii do „religij naturalnych“ i wszelkiego poznania naturalnego (jako tworów zupełnie zepsutej natury ludzkiej), a wszelkie podobieństwo, choćby tylko zewnętrzne, do innych religij (zarówno pogańskich jak i kultu starotestamentalnego) uchodzić za obrzydliwe. Stąd właśnie protestancka pogarda nie tylko dla renesansowego papiestwa, lecz dla wszelkich elementów kultury religijnej, przejętych przez Kościół np. do liturgii. Chodzi o pewne formy, które zostały przyporządkowane do kultu jedynego Boga prawdziwego, choć wpierw stosowane w kultach pogańskich, jak np. składanie ofiar (wielość dawnych ofiar zastąpiona jest Ofiarą Krzyżową uobecnianą w Ofierze Mszy św., por. Missale Romanum: Dominica VII post Pent., Secreta), czy elementy rytualne, jak okadzanie, a także sporządzanie i otaczanie czcią świętych obrazów. Podczas gdy protestanci w imię nadprzyrodzoności chrześcijaństwa odrzucają wszystko, co ma związek z religijnością „naturalną“, Kościół nie wahał się nawiązywać do niej, np. wspominając w Kanonie Mszy św. (szczególnie znienawidzonym przez Marcina Luthra) pogańskiego króla-kapłana Melchizedeka, który nawet błogosławił Abrahama, Ojca wszystkich wierzących (Rdz 14,18-20; por. Hb 5-7).

Trudność pojęciowego odróżnienia religii objawionej od religij naturalnych jawi się także w odniesieniu do judaizmu i mahometanizmu. Religia mojżeszowa przed Chrystusem była przygotowaniem na przyjście Mesjasza i w tym znaczeniu objawioną (dlatego św. Paweł mówi o niej jako „naszej religii“: Dz 26,5). Czy jednak judaizm odrzucający pełnię Objawienia w Jezusie Chrystusie może być nazwany religią objawioną? Widzimy więc niewystarczalność takich prostych kategorij. Tylko pozornie prościej rzecz się ma z mahometanizmem, który wszak przejął pewne elementy Objawienia biblijnego, przetwarzając je po swojemu. Czy owe elementy wspólne z chrześcijaństwem wystarczą, by mówić o „religii objawionej“, czy też nie mają żadnego znaczenia, wobec czego można mówić jedynie o „religii naturalnej“? Niejasność ta zaznaczyła się zresztą już w okresie patrystycznym, kiedy to św. Jan Damasceński w katalogu herezyj wymienia na ostatnim miejscu „religię (threskeia) Izmaelitów“ jako „poprzedniczkę antychrysta“ (Liber de haeresibus, 100). Zaliczanie mahometanizmu do „herezyj“ oczywiście go nie nobilituje, lecz dotyczy podobieństwa wszystkich systemów wyznaniowych poza jedyną pochodzącą od Boga religią – Kościołem katolickim.

Podsumowując można stwierdzić, że jest jedna religia objawiona (i „nadprzyrodzona“) w znaczeniu takiej, która zachowuje pełnię prawdy o Bogu, dostępnej człowiekowi w życiu ziemskim, i że jest nią Kościół katolicki, który zachowuje i przekazuje tę pełnię (czego nie czynią inne wspólnoty, mimo iż nazywają się „Kościołami“). Nieprecyzyjne jest natomiast nazwanie wszystkich innych religij „naturalnymi“, gdyż po pierwsze religia objawiona (czyli katolicka) zawiera w sobie także prawdy poznawalne naturalnie (oprócz prawd poznanych w sposób nadprzyrodzony), a po drugie właśnie te prawdy – jako pochodzące ostatecznie od Boskiego Logosu – są ukierunkowane na Objawienie nadprzyrodzone i każdy, kto jest im wierny, zbliża się doń, a zetknąwszy się z nim przyjmuje jako pełnię tego, co dotychczas poznał był jedynie po części (por. Vaticanum II: Lumen gentium 8; Unitatis redintegratio 3; Nostra aetate 2). Kościół katolicki jest zaś religią „naturalną“ w tym znaczeniu, że zachowuje zarówno poznanie naturalne Boga, jak też nadprzyrodzone, które jest „logicznym“, choć przewyższającym, dopełnieniem i podniesieniem tego pierwszego. Tym bardziej wszystkie religie poza katolicką są „nienaturalne“ w tym sensie, że nie zawierają pełni prawdy, której poznanie odpowiada powołaniu człowieka, czyli jego właściwej, przez Boga zamierzonej „naturze“.

3. Czy religie niechrześcijańskie jako takie mają jakieś znaczenie dla zbawienia (czy potępienia) swych wyznawców?

Przede wszystkim wyrażenie „jako takie“ wydaje mi się dziwne i pochodzące z jakiejś nowomowy egzystencjalistyczno-heideggerowskiej. Każdy bowiem byt jest taki jaki jest, i właśnie jako taki a nie inny daje się (albo nie daje) opisać, np. odnośnie swoich funkcyj. Tak i jakaś religia może mieć jakieś znaczenie (albo nie mieć) tylko „jako taka“ a nie inna, skoro jest właśnie taka, jaka jest, a nie inna.

Tło pytania stanowi zapewne słynna sentencja, znana od św. Cypriana (De catholicae Ecclesiae unitate 6; Epist. 73, 21) i św. Augustyna (De bapt. 4, 17), głoszona zdecydowanie chociażby przez papieży Bonifacego VIII (Unam sanctam) i Piusa IX (Singulari quadam) jako prawda wiary, że poza Kościołem katolickim (czyli rządzonym przez Następcę św. Piotra) nie ma zbawienia. Naukę tę potwierdził także Sobór Watykański II w słowach, że „ten pielgrzymujący Kościół jest konieczny do zbawienia“, przy czym chodzi o Kościół, do którego „są w pełni wcieleni ci, którzy w całości przyjmują przepisy Kościoła i wszystkie ustanowione w nim środki zbawienia i w jego widzialnym organiźmie pozostają w łączności z Chrystusem rządzącym Kościołem przez papieża i biskupów, w łączności mianowicie polegającej na więzach wyznania wiary, sakramentów i zwierzchnictwa kościelnego oraz wspólnoty“ (Lumen gentium 14; por. 8); tak więc „nie mogliby być zbawieni ci ludzie, którzy wiedząc, że Kościół został założony przez Boga za pośrednictwem Chrystusa jako konieczny, mimo to nie chcieliby bądź przystąpić do niego, bądź też w nim wytrwać“ (Ad gentes 7; por. także Katechizm K.K. 846-848). Nie mają zatem żadnych podstaw próby reinterpretowania sentencji „extra Ecclesiam nulla salus“ w sensie jakiegoś poszerzonego pojęcia Kościoła: Sobór mówi jednoznacznie o przynależności do ziemskiego, widzialnego, jedynego Kościoła rządzonego przez papieża. 

Jednocześnie znanych jest wiele świadectw patrystycznych mówiących, że katechumeni, choć jeszcze nie ochrzczeni, mogą dostąpić zbawienia (np. św. Ambroży, De obitu Valent. 51-53; por. także: pap. Innocenty II, Apostolicam Sedem, w: Ench. Symb. 741). Ponadto papież Pius IX podkreśla także co do ludzi znajdujących się w nieprzezwyciężalnej niewiedzy odnośnie Kościoła (a więc będących poza nim bez własnej winy), że oni również mogą dostąpić życia wiecznego (Singulari quadam, Quanto conficiamur). Podobnie naucza Pius XII (Mystici Corporis), a List Św. Oficjum z 8 sierpnia 1949 r. wyjaśnia i precyzuje, że wystarczy „niewyraźne pragnienie (implicitum votum)“ przynależności do Kościoła (Ench. Symb. 3866-3873). Podobnie głosi ostatni Sobór, że ci, którzy „bez własnej winy nie znając Ewangelii Chrystusowej i Kościoła Chrystusowego, szczerym sercem jednak szukają Boga i wolę Jego przez nakaz sumienia poznaną starają się pod wpływem łaski pełnić czynem, mogą osiągnąć wieczne zbawienie“, a także „Opatrzność Boża nie odmawia koniecznej do zbawienia pomocy tym, którzy bez własnej winy w ogóle nie doszli jeszcze do wyraźnego poznania Boga, a usiłują, nie bez łaski Bożej, wieść uczciwe życie“ (Lumen gentium 16).

Na związek tej kwestii z prawdą o sprawiedliwości Bożej zwrócił uwagę papież Pius IX, podkreślając, że Bóg nie potępia tych, którzy bez własnej winy nie znają prawdziwej religii (Singulari quadam, Quanto conficiamur; por. Ench. Symb. 2865-2867). Zaś problem poruszył był już filozof pogański Porfyriusz, kwestionując rozumienie Chrystusa jako właściwej i jedynej drogi zbawienia i prawdy na podstawie faktu, że przecież pojawił się On dopiero tak późno w historii ludzkości. Św. Augustyn odpowiedział na to, że Chrystus jest Słowem Bożym, przez które wszystko zostało stworzone, które jest mądrością niezmienną, w której ma udział każda dusza rozumna, i że od początku istnienia rodzaju ludzkiego wszyscy, którzy wierzyli w Niego i znali Go według możliwości (sic!), oraz żyli pobożnie i sprawiedliwie, w jakiejkolwiek epoce żyli i w jakimkolwiek kraju, zostali niewątpliwie zbawieni przez Niego (Epist. 102, c. 2, n. 8-10). W swoim głównym dziele historiozoficznym uznał za „zupełnie trafne przypuszczenie, iż byli też wśród innych narodów [poza narodem żydowskim] ludzie, którym ta tajemnica [proroctwo o Chrystusie] objawiona została i którzy byli pobudzeni do głoszenia jej, bądź to mający jej łaskę, bądź łaski pozbawieni“; przy tym uczony Biskup wymienia jako przykład „świętego i cudownego męża Hioba, który ani był z pochodzenia Żydem, ani też prozelitą“, a widzi w tym przykładzie „zrządzenie Boże, byśmy przez tego jednego (świętego męża) dowiedzieli się, że mogli być po innych też narodach ludzie, żyjący wedle Boga i podobający się Bogu, należący do duchowej Jerozolimy“ (De civitate Dei, XVIII, 47; por. także: św. Jan Chryzostom, Hom. de diabolo, III, 7). Nie ma tutaj sprzeczności wobec słów św. Piotra Apostoła o Jezusie Chrystusie, że “w żadnym innym nie ma zbawienia, gdyż nie jest pod niebem dane ludziom żadne inne imię, w którym mamy być zbawieni” (Dz 4,12), jeśli rozumie się biblijne wyrażenie “w imieniu (en to onomati)” np. według interpretacji św. Augustyna, iż chodzi “nie o dźwięk liter czy sylab, lecz to, co dźwięk oznacza, i to, co przez ten dźwięk słusznie i prawdziwie się rozumie” (Tract. in Joh., 102, 1). Podobną treść mają słowa św. Pawła, który wzywa chrześcijan do modlitwy za wszystkich ludzi, uzasadniając, że Bóg „chce, by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy“, jako że „jeden jest Bóg i jeden jest pośrednik między Bogiem a ludźmi, (…) Jezus Chrystus, który wydał siebie samego na okup za wszystkich“ (1Tm 2,1-7). Innymi słowy: Bóg oferuje w Chrystusie zbawienie wszystkim ludziom i nie ma innej drogi zbawienia. Jednakże słowa Chrystusowe o potępieniu odnoszą się właściwie tylko do tych ludzi, którzy poznawszy prawdę, nie przyjęli jej i nie przyłączyli się do Kościoła (Mk 16,15n). W żadnym miejscu Pisma św. nie ma mowy o tym, że nie znający Ewangelii (i nieochrzczeni) nie mogą być zbawieni. Decydująca jest dopiero postawa człowieka w zetknięciu się z prawdą Chrystusową, poznaną choćby tylko częściowo, tzn. przynajmniej w „zarodkach Logosu“. Do tej reguły stosuje się – wbrew pozorom – także Sobór Florencki (Ench. Symb. 1351): mówiąc, że poganie, żydzi, heretycy i schizmatycy nie mogą być zbawieni, powołuje się na słowa Chrystusowe z mowy o sądzie ostatecznym (Mt 25,41), skierowane do tych, którzy nie wypełnili ogólnoludzkiej zasady pomocy potrzebującym, a więc na rozliczenie z czegoś, co jest oczywiste i znane, nawet niezależne od świadomej motywacji chrześcijańskiej, widzącej w bliźnim Chrystusa (por. Mt 25,31-40). Innymi słowy: Sobór ma na myśli tych, którzy mimo tego, iż zetknęli się z prawdą, nie przyjmują jej i pozostają poza Kościołem.

Tym samym zostaje przezwyciężony swoisty exkluzywizm judaistyczny: zbawienie nie zależy od przyłączenia się do narodu żydowskiego i wypełnienia przepisów Tory, lecz związane jest jedynie z Chrystusem, który przyszedłszy do „swoich“ został odrzucony (J 1,11n), przyjęty zaś przez wielu pogan, począwszy od trzech mędrców ze Wschodu, którzy, wiedzeni swą pogańską wiedzą, przyszli już do Nowonarodzonego, by się Jemu pokłonić (por. Mt 2; Katechizm K.K. 528), a w średniowiecznym chrześcijaństwie zostali nawet uznani za świętych (ich relikwie są czczone do dziś w katedrze kolońskiej). Można dodać przykłady innych pogan, jak setnika z Kafarnaum, o którego wierze powiedział sam Chrystus, że tak wielkiej jeszcze nie spotkał w Izraelu (Mt 8,5-13), czy kobiety kananejskiej, której wiarę sam Chrystus nazwał „wielką“ (Mt 15,21-28), a także nawet setnika prowadzącego egzekucję, który wobec śmierci Chrystusowej – jak mówi Ewangelista – „uwielbił (edoxasen) Boga, mówiąc, że człowiek ten był naprawdę sprawiedliwy“ (Łk 23,47). Warto zwrócić również uwagę na przykład pierwszego kanonizowanego, i to przez samego Zbawiciela na krzyżu, mianowicie tzw. Dobrego Łotra: przypuszczalnie niewiele wiedział o Chrystusie, zapewne także z religią mojżeszową nie liczył się zbytnio, lecz zdobył się na akt wiary i skruchy wobec Zbawiciela spotkanego w ostatnim momencie swego życia i tak przyjęty został do raju (por. Łk 23,39-43), oczywiście nie dzięki swemu łotrostwu, lecz mocą uchwycenia się tej cząstki prawdy Chrystusowej, którą był poznał. Także na tych przykładach widać, że Bóg daje każdemu człowiekowi możliwość poznania choćby cząstki prawdy o Sobie, mocą której – o ile zostanie ona przyjęta – może on dostąpić zbawienia. Niedopuszczenie takowej możliwości jest bliskie protestanckiej doktrynie o predestynacji, czyli skazywaniu przez Boga z góry na potępienie albo zbawienie, oznaczającą tym samym brak odpowiedzialności człowieka za swoje wybory życiowe.

Tak doszliśmy do częściowej odpowiedzi na postawione pytanie: możliwość zbawienia dla wyznawców religij niechrześcijańskich zależy od ich gotowości przyjęcia prawdy Chrystusowej (czy przynajmniej poznanych jej okruchów). I tutaj pojawiają się trudności. Warto bowiem zauważyć, że pojęcie zbawienia jako trwania osoby ludzkiej w szczęśliwej wieczności jest pierwotnie właściwe tylko Objawieniu biblijno-chrześcijańskiemu. Nawet w religii mojżeszowej (przed Chrystusem) miało ono treść w znacznym stopniu przyziemną i równocześnie dość nieokreśloną. Prawda o osobowym życiu wiecznym (względnie potępieniu) pojawia się wyraźnie dopiero wraz z Jezusem Chrystusem, zwłaszcza w Jego zmartwychwstaniu, oczywiście w nawiązaniu do starotestamentalnych wyobrażeń i intuicyj (które zresztą w pewnym stopniu nawiązują do niektórych wyobrażeń religij „naturalnych“). Współcześni religioznawcy dopatrują się wprawdzie jakichś analogij np. w hinduiźmie czy buddyźmie, trzeba jednak stwierdzić, że chodzi tam w gruncie rzeczy bądź o kołowrót istnień, bądź o rozpłynięcie się w nicości, co nie ma nic wspólnego z osobowym i wiecznie trwałym szczęściem, pełnią życia obiecaną w chrześcijaństwie. Spośród innych znaczących religij mahometanizm jest właściwie swoistą przeróbką obrazów i symboli biblijnych, przemieszanych z dość prymitywno-zmysłowymi wyobrażeniami, zaś judaizm (zwłaszcza po Chrystusie) zdaje się koncentrować na doczesności. Podobnie taoizm ogranicza się zasadniczo do swoistej filozofii życia doczesnego, nie różniąc się w tym bardzo od zwykłego kultu bożków i duchów przodków (jak w animiźmie czy szintoiźmie), ukierunkowanego na zdobycie sobie ich przychylności w wymiarze codziennym. Jest to zresztą zupełnie zrozumiałe: gdzie nie ma mowy o transcendentnym i osobowym Bogu Stwórcy, od którego wszystko pochodzi i który troszczy się o swoje stworzenia, tam nie może być też mowy o szczęściu tego stworzenia w zjednoczeniu (nie stopieniu!) z Bogiem. Jeśli więc ktoś w sposób zdecydowany trzyma się tak różnych od nadziei chrześcijańskiej wyobrażeń, to czy może wbrew temu dostąpić jej obietnic? W każdym razie trzeba pamiętać, że Pan Bóg nie zbawia nikogo na siłę, lecz pozostawia człowiekowi wybór (por. św. Ireneusz, Adv. haer. IV, 37; św. Cyryl Jerozolimski, Catech. VII, 13; św. Grzegorz Nysseński, Or. catech. XXX-XXXI).

Konieczne jest więc unikanie obydwu skrajności: z jednej strony mniemania, jakoby było wszystko jedno, w co się wierzy, a z drugiej strony opinii, jakoby poza widzialnymi ramami chrześcijaństwa panował tylko fałsz i zepsucie moralne, co oznaczałoby także brak wszelkiej szansy na zbawienie. Swoistą odmianą tej drugiej koncepcji jest mówienie (bardzo popularne w publikacjach lefebvrystowskich, a brzmiące niekiedy bardzo po protestancku), iż wyznawcy religij niechrześcijańskich mogą być zbawieni „wbrew“ ich własnej religii. Tym samym pośrednio negowana jest możliwość istnienia w owych religiach cząstek Bożej prawdy zbawczej (wbrew nauczaniu nie tylko Vaticanum II, lecz także Vaticanum I i całej tradycji teologicznej Kościoła). Jest owszem faktem niezaprzeczalnym, że religie niechrześcijańskie po Chrystusie powstawały i rozwijały się w mniej czy bardziej ewidentnej opozycji do chrześcijaństwa (dotyczy to zarówno judaizmu po Chrystusie, jak też religii Mahometa, a zwłaszcza nowoczesnych sekt czy całego ruchu New Age, propagującego np. „duchowość wschodnią“ jako alternatywę wobec – w międzyczasie dość zeświecczonego – chrystianizmu). Mimo jednak tej zamierzonej i praktykowanej konkurencyjności czy wręcz wrogości nie można wykluczyć, iż faktycznie istnieją w owych antyreligiach – i są choćby ze względów taktycznych stosowane – elementy pochodzące wprost czy pośrednio z chrześcijaństwa, które wszak mimo przywłaszczenia przez wrogów nie tracą swojej prawdziwości i znaczenia w dziele zbawienia, lecz mogą doprowadzić człowieka konsekwentnie za nimi idącego do pełni prawdy trwającej w Kościele i do zbawienia. Tak więc właściwie znaczenie zbawcze mogą mieć nie inne wyznania poza Kościołem katolickim, lecz tylko obecne w nich „pierwiastki uświęcenia i prawdy“ (Vaticanum II: Lumen gentium 8).

4. Czy religie niechrześcijańskie we większym stopniu otwierają na Chrystusa (dzięki zawartym w nich “ziarnom prawdy”), czy raczej oddzielają od Niego?

Odpowiedź na to pytanie już częściowo nastąpiła wyżej. Warto ją jednak uzupełnić. Otwierać na Chrystusa mogą jedynie „elementy prawdy“, podczas gdy elementy fałszu oddzielają wyznawców innych religij od Niego. Na ile ktoś trzyma się danej religii ze względu na zawarte w niej elementy prawdy, a na ile ze względu na elementy fałszu, nie sposób generalnie wiedzieć, gdyż chodzi o dyspozycję poszczególnego człowieka (niezależnie od wspomnianego już faktu, że wiele religij powstało i powstaje jako negacja czy przynajmniej konkurencja wobec chrześcijaństwa). Czy mahometański zwyczaj codziennej wielokrotnej modlitwy i dorocznego dość wymagającego postu, czy medytacje buddysty szukającego oderwania się od przyziemności, czy wypełnianie przez ortodoksyjnego żyda Dekalogu otwiera na Boga (i tym samym Chrystusa) czy zamyka? Pytanie to nabiera jeszcze wyrazistości, gdy pomyśli się o trendach wśród chrześcijan (katolików) eliminujących – zarówno teoretycznie jak też praktycznie – wymiar transcendentny swojej tożsamości, wyrażający się także np. w praktykach pokutnych, jak posty (które zostały w ostatnich dziesięcioleciach radykalnie zminimalizowane jeśli nie wręcz zaniechane), w posłuszeństwie przykazaniom Bożym (jak chociażby w kwestiach ochrony życia niewinnych czy nierozwiązywalności małżeństwa), czy w charakterze życia kościelnego (które niekiedy bardziej przypomina kluby rekreacyjno-rozrywkowe niż wspólnotę wiary i modlitwy). Czyż sukcesy przeróżnych sekt czy tzw. nowych religij w krajach niegdyś chrześcijańskich nie są, przynajmniej po części, uwarunkowane właśnie tym, że życie kościelne w znacznej mierze ograniczane jest do wymiaru horyzontalnego? Tatjana Goriczewa, nawrócona filozofka, której udało się uciec ze Związku Sowieckiego, wyraziła tę tendencję w tytule jednej ze swoich książek, opisując swe zetknięcie się z nowoczesnym chrześcijaństwem w krajach zachodnich: „Mówienie o Bogu jest niebezpieczne“, przy czym tytuł ten streszcza wypowiedź pewnego księdza, który na pytanie autorki, dlaczego nie naucza swoich wiernych o Bogu, tłumaczył, że wtedy nikt by go nie słuchał i nie przychodziłby do kościoła, i dlatego lepiej jest opowiadać dowcipy… No cóż, wygląda na to, że Kościół zwalczany jest podwójną taktyką: z jednej strony przez rugowanie tematyki specyficznie religijnej z nauczania i życia kościelnego, a z drugiej przez przenoszenie jej – po mniejszej czy większej przeróbce – do organizacyj alternatywnych jak przeróżne inne „kościoły“ czy ruchy sekciarskie. Czyż może dziwić, że ktoś znający chrześcijaństwo jedynie z mszy beatowych, rockowych czy jazzowych, kabaretowych kazań, balów i dyskotek parafialnych, tudzież wycieczek krajoznawczych będzie szukał religijno-transcendentnego wymiaru życia gdzie indziej i zadowoli się nawet jedynie tegoż namiastką? Oczywiście mechanizm ten nie zmienia faktu, że owe inne religie są pomyślane jako alternatywa czy wręcz oręż przeciwko Kościołowi. Tym niemniej mogą one niekiedy oferować komuś więcej religijności – w znaczeniu okruchów „prawdy i uświęcenia“ – niż atrapy chrześcijaństwa. Ktoś, kto nie poznał prawdy w Kościele (np. wskutek tego, że przysłoniła mu ją atrapa rozrywkowo-towarzyska), a trzyma się przynajmniej jej okruchów, ten może być bliżej prawdy (i tym samym Chrystusa) niż ktoś, kto wprawdzie uczestniczy np. w imprezach parafialnych, ale nie chce słyszeć o Bogu i Jego przykazaniach.

5. Jakie konkretne przejawy współczesnego życia katolickiego można uznać za symptomatyczne dla występującej w środowiskach teologicznych i kościelnych “mentalności relatywistycznej” i “indyferentyzmu”, o których mówił Papież?

Ojciec święty mówił do zebrania plenarnego Kongregacji Nauki Wiary o „pewnej mentalności indyferentystycznej (certa mentalità indifferentistica), nacechowanej relatywizmem religijnym“, którą „należy wykluczyć (si deve escludere)“ (L‘Osserv. Rom. 29. Gen. 2000, p. 5). Jak to bywa z mentalnością, chodzi o coś równie oczywistego, co nie zawsze łatwo uchwytnego. Papież nie podaje wprawdzie definicyj, cytuje tylko swoje słowa z encykliki misyjnej, mówiące o zrównywaniu wartości każdej z religij. Przypomina się tutaj nauczanie poprzednich papieży, jak Grzegorza XVI (Mirari vos), Piusa IX (np. Singulari quadam czy Syllabus), Leona XIII (Libertas), Piusa X (Pascendi), czy Piusa XI (Mortalium animos), gdzie indyferentyzm jest definiowany i potępiony jako mniemanie, według którego zbawienie wieczne można osiągnąć niezależnie od wyznawanej wiary. Jan Paweł II mówi natomiast ogólniej o „wartości“, co jest o tyle pomocne, że nie prowadzi do nieporozumień odnośnie (osobnej, choć ściśle powiązanej) kwestii możliwości zbawienia dla wyznawców innych religij (por. pkt. 3). Ten aspekt soteriologiczny występuje wprawdzie w następnym zdaniu wypowiedzi Papieża, zaraz potem jednak jest mowa o aspekcie gnozeologicznym, o „poszukiwaniu prawdy Bożej“. Określenie „relatywizm (religijny)“ sugeruje ponadto, że chodzi w zasadzie bardziej o kwestię prawdziwości, czyli zgodności z rzeczywistością (poznawalną czy to drogą rozumową czy to przez Objawienie). Słuchając lub czytając wypowiedzi współczesnych teologów, duchownych czy świeckich katolików dość często można natknąć się na zdania zawierające czy zakładające takowy relatywizm. Najpowszechniej ujawnia się on chyba wtedy, gdy ktoś głosi pluralizm i nawołuje do tolerancji. Jako pojęcia odpowiednio przeciwne występują wtedy brak tolerancji, faszyzm, ksenofobia, ciemnogród czy zaściankowość. W gruncie rzeczy chodzi jednak o zduszenie w zarodku wszelkiego wartościowania, czyli odniesienia do obiektywnej skali rozpiętej między prawdą i fałszem, dobrem i złem. Już samo mówienie o prawdzie i dobru poczytywane jest jako przejaw „totalitaryzmu“, dążącego do wyeliminowania różnorodności, do której zaliczane są wszak kłamstwo i zło, choć oczywiście nie tak nazywane, lecz ukrywane pod tajemniczym tytułem „inności“. Powoływanie się na pluralizm, tolerancję i inność jest nie tylko dlatego szczególnie perfidne, że praktykowane przez niegdysiejszych czerwonych służalców i wykonawców tyranii sowieckiej i jej różowych sprzymierzeńców, lecz szczególnie dlatego, że stoi za tym podobna, tyle że bardziej wyrafinowana tyrania (chyba najbardziej bezwzględna wobec tych, którzy się jej nie poddają), której rdzeniem jest „dogmat“ głoszący, że wszystko jest względne, oczywiście prócz tego „dogmatu“. Tak więc zasadą najwyższą zdaje się być tolerowanie wszystkiego, zarówno pobożnych stowarzyszeń i organizacyj dobroczynnych, jak też przewrotności czy zboczeń, za wyjątkiem tego, kto ośmiela się głośno pomyśleć, że przecież nie wszyscy mogą mieć rację. Tam, gdzie jeszcze nie ma całej palety pluralistycznej, robi się wszystko, żeby do takowego stanu możliwie rychło doprowadzić: do krajów chrześcijańskich sprowadza się i popiera przeróżnej maści sekty (jak czyniła to czerwono-różowa oligarchia w Polsce już w stanie wojennym) czy religie niechrześcijańskie (tak że w Europie odbywa się już od dziesięcioleci pokojowa inwazja mahometanizmu).

„Pluralizm“, który jest w istocie ideologiczno-eufemistycznym orężem relatywizmu, nie omija także Kościoła. Szczególnym, bodaj decydującym momentem owego procesu było zapewne zaniechanie powszechnego stosowania jednego Mszału liturgii rzymsko-katolickiej: wprawdzie powstałe po reformie liturgicznej mszały w językach narodowych mają być z założenia tłumaczeniami Missale Romanum, w rzeczywistości jednak różnią się one znacznie zarówno w sobie, jak też tym bardziej w praktycznym zastosowaniu, i to niekiedy aż do takiego stopnia, że trudno rozpoznać tożsamość kościelną. Ponadto w ramach tych samych krajów i tych samych parafij, tworzone są różne „ruchy“, dzielące wiernych na grupy praktykujące swoje zwyczaje, nierzadko znacznie odbiegające treściowo i formalnie od wiary i tradycji Kościoła, przy czym jako tytuł do chluby – niby dowód „żywotności“ parafii – uważana jest już sama ilość takowych grup, a nie np. frekwencja praktyk sakramentalnych, tudzież konsekwentne świadectwo przekonań i życia chrześcijańskiego, wyrażające się chociażby w wyborach politycznych. Również w ramach modnego ekumenizmu akcentuje się coraz bardziej potrzebę uznawania różnorodności zamiast szukania jedności w prawdzie, tak jakby członkami Kościoła mogli być zarówno uznający prawdy wiary katolickiej, jak też ich nie uznający. Wbrew pozorom praktycznie dość płynna jest granica między ekumenizmem interkonfesyjnym i interreligijnym: jeden i drugi jest potocznie pojmowany i praktykowany jako rezygnacja z pytania o prawdę i jako szukanie jakiejś możliwie mglisto-gąbczastej formuły, w której mogłaby się zmieścić różnorodna wielość, tzn. właściwie wykluczające się pozycje. Wszystko to odbywa się pod hasłem „bogactwa“ życia Kościoła i w powoływaniu się czy to na zróżnicowanie kościelnych tradycyj lokalnych w starożytności, czy to na wielość zakonów. Tymczasem różnice dotyczą nie tylko warstwy przypadłościowej, lecz sięgają wręcz substancjalnych fundamentów katolicyzmu, zarówno dogmatycznych, jak też nawet rozumowych. Gdy ktoś nie uznaje dogmatu o realnej obecności Chrystusa w Eucharystii, o Niepokalanym Poczęciu czy o prymacie papieskim, czy też woli „sprawować Eucharystię“ w salce parafialnej zamiast w kościele, oraz używać przaśne placki zamiast hostii, tudzież nalega na stosowanie kielicha dla wszystkich, czy może także nie widzi nic złego w legalizacji zabijania dzieci nienarodzonych, demoralizacji i rozwiązłości, to kryje się pod tym o wiele więcej (a właściwie o wiele mniej) niż „bogactwo“. Nie wystarczy wtedy tolerancyjnie uznać jego prawa do własnego zdania, tym bardziej gdy podaje się on za agnostyka (skąd agnostyk może mieć swoje zdanie?). Zarówno miłość do prawdy jak i miłość bliźniego wymagają podjęcia się wyprowadzenia go z błędu, a więc „wykroczenia“ przeciwko ideologii relatywizmu i indyferentyzmu.

6. Jakie główne konsekwencje wypływają w życiu chrześcijańskim – indywidualnym i społecznym – z prawdy o “jedynym i powszechnym pośrednictwie” Chrystusa, bez którego nie ma zbawienia?

Prócz obowiązków wobec Boga (modlitwa, uczestnictwo w kulcie społecznym i wypełnianie przykazań) i własnej osoby (poznawanie i pogłębianie wiary), należy pamiętać o wspomnianej już powinności wobec bliźnich, czyli wyprowadzania z błędów, a prowadzenia ku poznaniu prawdy i uczestnictwa w życiu Kościoła. Zadanie to ma wymiar zarówno indywidualny, tzn. w odniesieniu do poszczególnych osób, jak też społeczny, a to na miarę wpływu, jaki się ma na życie społeczności (rodziny, wspólnoty, narodu, państwa, ludzkości). Jego wykonywanie może mieć przeróżną postać (tu jest miejsce na uprawniony pluralizm!), w zależności od wieku, stanu, zawodu, pozycji. Każdy, kto jest przekonany o koniecznym pośrednictwie Chrystusa i Jego Kościoła, znajdzie sam dość odpowiednich sposobów do przełożenia tej prawdy na praktykę życiową. Główna trudność wydaje się obecnie polegać na braku tego przekonania, a za to odpowiedzialni są nauczyciele wiary, począwszy od biskupów, duszpasterzy i teologów, aż do katechetów i rodziców.

Dlaczego homilie "ekumeniczne" godzą we wiarę?

 



Sprawa z pozoru niby błaha. Być może takie incydenty miały już wielokrotnie miejsce, pozostając niezauważone i nie budząc kontrowersyj. W końcu jednak przypadek łamania prawa kościelnego w ramach i w imię excesowego ekumenizmu został dostrzeżony i nagłośniony. W przebiegu afery, która jeszcze nie doszła do końca, widać niczym w soczewce problematykę posoborowia nie tylko w jednej diecezji i nie tylko w Polsce.

Wierni katoliccy, którzy nieco znają prawo kościelne i przepisy liturgiczne, a którym droga jest wiara katolicka jako taka, także w jej odróżnianiu się od innych religij i wyznań, zwrócili uwagę na coś, co jest firmowane przez władze kościelne, mimo że jest według ogólnych norm prawnych nielegalne, a w pojęciu normalnego katolika przynajmniej problematyczne. Mając z tym kłopot i szukając zrozumienia, zwracają się do odnośnej kurii z prośbą o wyjaśnienie, także wyrażając swoją opinię. Ich pytania i wypowiedzi są blokowane, nie dostają rzeczowej odpowiedzi, odpowiedzi są wymijające, w najlepszym przypadku wskazuje się na jakiś rzekomo istniejący list Kongregacji Nauki Wiary czy rzekomy od dziesięcioleci istniejący przywilej. Sprawa pod względem prawnym jest oczywista i nie wymaga dalszych omówień, jako że najnowsze przepisy prawnokościelne są jednoznaczne i nie powinny pozostawiać żadnych wątpliwości. Warto natomiast zwrócić uwagę na zachowanie zwolenników i obrońców danego łamania prawa.

Nie licząc wykrętnych, pogmatwanych i sprzecznych w sobie usprawiedliwień pseudoteologicznych i pseudoprawnych, mamy do czynienia z następującymi pseudoargumentami:

1. Kuria czy biskup postanowił czy zezwolił, dlatego nie wolno mieć zastrzeżeń, lecz trzeba uznać za właściwe i dobre, tudzież przynajmniej cicho siedzieć. W przeciwnych razie jest się "tradsem" czy wręcz "lefebvrystą".

2. Co więcej: Jeśli dla kogoś kurialne czy biskupie postanowienie złamania prawa kościelnego nie jest najwyższą, niekwestionowalną normą, temu brakuje wiary, a nawet może być wręcz niewierzącym.

3. Jeszcze więcej: Nie wystarczy wierzyć jedynie w niekwestionowalną słuszność i dobroczynność kurialnego czy biskupiego złamania prawa, lecz już samo powątpiewanie co do istnienia rzekomego przywileju i domaganie się odnośnego dowodu jest oznaką "niewierzenia" księdzu, czyli grzechem nieporównywalnie większym niż wspaniałomyślna "gościnność ambony" (zakładając wątpliwie, iż owa w ogóle może być grzeszna).

4. Rzeczona "gościnność ambony" nie może być czymś złym, wszak nasz naród słynie z gościnności. Nie mogą nam jej przeto zabronić jakieś ciasnogłowe rzymskie przepisy.

5. Zamiast zajmować się po faryzejsku drobiazgowymi szczegółami przebiegu liturgii ekumenicznej, weźmy się za ważne problemy etyczne, społeczne itp.

Powyższe pseudoargumenty nie tylko polegają na dogłębnym zakłamaniu i przewrotnych zabiegach: wyzywanie zgłaszających zastrzeżenia (całą gamą epitetów do tradsów aż do niewierzących i faryzeuszy), odwoływanie się do polskiego poczucia gościnności, łechtanie postępowością, soborowością, wspaniałomyślnością, odwracanie uwagi na inne tematy. Dotykają one – także dosłownie – problemu zasadniczego w obecnej sytuacji w Kościele, mianowicie wiary oraz wzajemnego stosunku między wiarą a Kościołem. Szermierze i apologeci wybryku ekumenicznego użyli w tej sprawie jako pierwsi broni, która miałaby powalić czy przynajmniej sparaliżować przeciwników. Częściowo być może się udało. Przykład pracownika naukowego KUL-u świadczy, że przynajmniej pośrednie postraszenie ewentualnymi kłopotami w pracy może poskutkować przynamniej wycofaniem się z publicznej debaty, a to już znaczny sukces. No cóż, dość specyficzna metoda uczenia "wiary". Problem polega jednak na tym, że miesza się tu – a może nawet utożsamia – wierzenie w gołosłowne zapewnienia kurii (odnośnie istnienia łamiącego prawo przywileju) z wiarą katolicką w ogóle i przynajmniej pośrednio z byciem katolikiem. Nad perfidią tego koronnego pseudoargumentu nie warto się zatrzymywać, bo każdego zdrowomyślącego napełnia on już z daleka obrzydzeniem, a normalnego katolika dodatkowo wstydem, że coś takiego mogło wyjść od bądź co bądź kościelnej instytucji.

Ci, którzy jednak są zaszczuci bo porażeni niczym Zeusowymi gromami z kurialnego Olimpu, mają prawo do upewnienia i przypomnienia fundamentalnej i nienaruszalnej zasady wiary katolickiej i tym samym istnienia Kościoła, mianowicie że racją bytu i działalności Kościoła jest wierne, nieskażone i niezmienne zachowywanie i przekazywanie Objawienia, czyli prawdy Chrystusowej.

Brzmi to wpierw abstrakcyjnie, być może wręcz nie na temat. Z tą podstawową zasadą zgodzą się – miejmy nadzieję – także szermierze i apologeci wybryków ekumenicznych czy przynajmniej urzędnicy kurialni, którzy wszak przy objęciu urzędu przyznają się do wyznawania wiary katolickiej, czyli tej podawanej do wierzenia przez Urząd Nauczycielski pod przewodnictwem następców św. Piotra. Bardziej konkretnie i życiowo brzmi już równie zasadnicza prawda, że owo zachowywanie i przekazywanie Objawienia ma do czynienia z wiarygodnością Kościoła w ogólności, wpierw oczywiście rozumianego jako całość począwszy od Apostołów aż po teraźniejszość, lecz także bardzo konkretnie i codziennie jako wiarygodność danego księdza, czy to zwykłego wikarego, czy też wysokiego dostojnika kurialnego, nawet watykańskiego. Nie przypadkowo w nerwowych reakcjach kurialnych w danej sprawie apelowano wręcz odruchowo do – życzeniowo niekwestionowalnej – wiarygodności Przewielebnego Księdza Rzecznika Prasowego czy innej Przewielebnej Znakomitości. Niestety można tutaj się zastanawiać, czy powinien to być powód bardziej do zdziwienia czy bardziej do żałości w zamyśleniu, czy dana osoba z kurii faktycznie chodzi po naszej zwykłej ziemi, mając do czynienia z rzeczywistymi istotami ludzkimi myślącymi i zbierającymi doświadczenia. A jeśli nawet dana osoba pozbawiona była kontaktu na co dzień z samodzielnie myślącymi istotami, to powinna przynajmniej z własnego zdrowego rozsądku, jeśli nie ze studium teologii wiedzieć (no cóż, różnie te studia wyglądają…), że czym innym jest wiara w Objawienie i wiarygodność Kościoła jako całości, a czym innym wiara w istnienie jakiegoś listu z Watykanu i odnośne zapewnienia Przewielebnej Osobistości. Tym niemniej te dwie wiary, czy raczej przedmioty wierzenia, mają coś ze sobą do czynienia, aczkolwiek nie tak, jak by sobie wybrykańcy ekumeniczni w tym przypadku życzyli. Mówiąc krótko: Nie tylko wiarygodność Przewielebnej Kurialności kończy się najpóźniej na sprawie istnienia osławionego kawałka papieru. Zupełnie bez najmniejszego sprzeniewierzenia się wierze katolickiej można, a nawet w tym wypadku, trzeba się domagać dowodu rzeczowego. Wiarygodność Kościoła jako całości stoi i upada wraz z wiernym zachowywaniem i przekazywaniem Objawienia (rozumieli to chociażby nawet protestanci, z M. Lutherem na czele, zarzucając "papistom", czyli Kościołowi katolickiemu, zdradę Ewangelii). Tym bardziej wiarygodność poszczególnego przedstawiciela Kościoła, także Przewielebnej Kurialności, zależy od wierności Kościołowi w znaczeniu Urzędu Nauczycielskiego w jego ciągłej tożsamości.

Nikt nie zamierza pochopnie zarzucać komukolwiek, zwłaszcza Przewielebnym Kurialnościom, braku wierności wobec Objawienia podawanego do wierzenia przez Urząd Nauczycielski. W interesie zarówno osobistym jak też zbiorowym kościelnym jest unikanie choćby nawet pozorów sprzeniewierzania się nauczaniu Kościoła, którego to nauczania wyrazem i zastosowaniem są przecież przepisy liturgiczno-prawne (powinien to wiedzieć nawet mierny adept teologii). Skąd się więc bierze – niestety aż nazbyt i coraz bardziej rozpowszechniona – swawola zwłaszcza w dziedzinie liturgii, do której należy zaliczyć takie wybryki ekumeniczne jak "gościnność ambony", ?

Z pewnością nie brakuje takich osób, które zupełnie świadomie i z namysłem chcą w ten sposób, przynajmniej pośrednio i małymi krokami czy metodą plasterkową, zakontestować i zwalczać prawdy wiary katolickiej, jak chociażby jedyność Kościoła Chrystusowego we wspólnocie wiernych pod przewodnictwem Następcy św. Piotra. Zapominają przy tym czy nie chcą pamiętać, że do tej prawdy przyznał się zarówno Sobór Watykański II, jak też najnowsze dokumenty Stolicy Apostolskiej, jak deklaracja Dominis Iesus z 2000 r. Nie trzeba być wybitnym teologiem, a wystarczy znać elementarz teologii katolickiej, by wiedzieć, że liturgia jest w pojęciu katolickim wyrazem wiary, i że nasza wiara różni się w istotnych częściach od przekonań protestantów. Każdy szczery katolik traktuje te różnice poważnie, także z szacunku dla innych przekonań, nawet jeśli gardziłby przepisami liturgicznymi czy uważałby je za zbędne.

Następnym powodem jest mentalność, w której łączą się – w różnych wariantach udziału – dążenia i nawyki (rzekomej) innowacyjności, (rzekomej) postępowości, nieustannego reformowania (a raczej przeinaczania czy przeistaczania), ewoluowania, podążania za mitycznym (czy wręcz upiornym) duchem czasu. Tutaj niemniej wyraźnie traci się łączność z Objawieniem, które jest – według elementarnej zasady wiary katolickiej – dane raz na zawsze i niezmienne.

Powróćmy do naszej sprawy (oczywiście odszedłszy od niej co najwyżej pozornie). Niezależnie od intencyj i (co najmniej wątpliwych) podstaw prawnych wybryku "gościnności ambony" można i należy zapytać: Jakie wrażenie odnośnie wierności Magisterium Kościoła sprawa ów wybryk? Czyż wierni nie mają prawa żądać chociażby wyjaśnień? Są to oczywiście pytania tzw. retoryczne, choć nie miejsce na retorykę.

Można pytać dalej: A może jednak chodzi o odważny, pionierski czy wręcz proroczy krok, który wcześniej czy później nie tylko zostanie zalegalizowany, lecz stanie się normą dla całego Kościoła? Nie trzeba być jasnowidzem, by przypuszczać taką myśl choćby u części osób zamieszanych w aferę oraz świadków. Czyź nie była niegdyś zakazana celebracja "przodem" do ludzi i to w języku narodowym? Czyź nie istniała niegdyś codzienna koncelebra, a obecnie stała się ona normą czy wręcz praktycznie – niemal nie kwestionowanym – przymusem? Przykłady można by mnożyć Według tego wzoru nie milknął od pięćdziesięciu lat zapowiedzi i postulaty zniesienia celibatu, święcenia kobiet, demokratycznych wyborów biskupów i proboszczów (tutaj Przewielebna Kurialność z pewnością by się sprzeciwiła) itd. W sumie chodzi zasadniczo o upodobnienie Kościoła do stanu wspólnot protestanckich w ich głównych zarysach.

Idźmy jeszcze dalej: Jakie wrażenie odnośnie wierności Kościoła wobec Objawienia sprawiło dopuszczenie (nie nakazanie) celebracji "przodem" do ludzi, w języku narodowym, świeckich do funkcyj ściśle liturgicznych? Jakie wrażenie sprawia, gdy biskupi jedynego Kościoła Chrystusowego modlą się wspólnie z przywódcami innych wspólnot wyznaniowych, a nawet wspólnie udzielają błogosławieństwa? Czyż postawienie granicy zmian przed homilią podczas liturgii Mszy św. nie sprawia wrażenia małostkowego braku odwagi i konsekwencji? Można chyba mieć poniekąd wyrozumienie dla nadgorliwców nie żywiących złych zamiarów, chociaż zapewne można im zarzucić swowolę, tudzież ignorowanie czy nawet pogardzanie Magisterium Kościoła w jego ciągłości, a za to płytkie poddanie się duchowi (czy raczej upiorowi) posoborowia jako New Age katolicyzmu.

Bardziej eufemistycznie i zafałszowując rzeczywistość mówi się o "nowej wiośnie Kościoła", która faktycznie polega na zaniku wiary i upadku życia kościelnego, począwszy od praktyk sakramentalnych, poprzez powołania, aż do autentycznego świadectwa wiary w życiu społecznym, także w gospodarce, w ustawodawstwie i kierowaniu państwem. Nie przypadkiem taki jeden krzyczy przed wyborami, że nie będzie klękał przed księdzem. Nie liczyłby, że coś takiego chwyci, gdyby dla każdego katolika było oczywiste, że w kościele klęka się przez Panem Bogiem, i że księża przed Nim chętnie i możliwie często klękają. Tymczasem w ramach "reformy liturgii" klękanie przed Panem Bogiem, także księże, zredukowano do minimum śladowego. Nie przypadkiem wielu rzekomych katolików za nic ma sobie nauczanie Kościoła odnośnie zabijania dziecie nienarodzonych, sztucznego zapłodnienia istot ludzkich (podobnie do rozmnażania bydła według zapotrzebowania czy to na masę mięsną czy to na mlekodajnię), związków sodomickich i innych postępowości. Przeciętny obywatel, chociażby taki sobie parlamentarzysta z któregoś tam rzędu, nie musi być wyjątkowo światły, by wiedzieć, że Kościół w ostatnich dziesięcioleciach znacznie poszedł "z postępem", więc można i należy mieć nadzieję, że kiedyś dołączy do nowoczesności w następnych dziedzinach, zaś nowoczesne państwo eurounijne może i powinno mu w tym być przewodnikiem i wzorem. Nie jest też przypadkiem, że w pseudochrześcijańskim uznaniu i przejęciu rzeczonych i innych "postępowości" przodują właśnie hojnie darzeni gościnością ambony protestanci.

W tym miejscu niech będzie wolno uczynić dygresję nie do końca osobistą. Z prozaicznych powodów chronologiczno-biograficznych nie znam tzw. Kościoła przedsoborowego z własnego doświadczenia. Nie mam więc uprzedzeń, choć wychowany zostałem w posoborowości. W miarę poznawania historii Kościoła także ostatnich dzięsięcioleci pojawiło się i przez lata nurtowało pytanie, coż takiego się wydarzyło i jakie były przyczyny tego, co jedni nazywają "odnową" czy "wiosną", a inni niebywałym kryzysem czy upadkiem Kościoła. Może chodzić wpierw oczywiście o wymiar widzialny, ujmowalny statystycznie i ogólnie empirycznie. Z pewnością wiele się zmieniło, coś niecoś na lepsze. Jednak ogólnie bilans jest wyraźnie negatywny, o czym wspomina coraz więcej przedstawicieli Kościoła, w tym obecny Papież, a także osoby postronne. Choć narzekanie na tzw. sekularyzację tudzież przypisywanie jej przyczynowości sprawczej obecnej zapaści duchowej należy u wielu Dostojników do standartowego repertuaru, przyznaję się, że to nie przekonuje, a to ze względu na przekonanie we wierze katolickiej. Wiara katolicka głosi, że każdy człowiek począwszy od pierwszych rodziców, jest skażony (zraniony) grzechem pierworodnym i jego skutkami, ale jednak zachowuje pewną otwartość na Boga i tym samym zdolność przyjęcia Jego Objawienia. Tak się miała sprawa u zarania ludzkości, tak było za czasów Abrahama, Mojżesza, proroków, za życia ziemskiego naszego Zbawiciela i Apostołów, potem także w średniowieczu, renesansie, baroku, mrocznym "oświeceniu", aż do lat 50-ych i 60-ych ubiegłego stulecia. Co się wydarzyło, że ludzie cywilizacji europejskiej w sposób niebywały i jedyny w dziejach masowo odwrócili się od Kościoła, skoro odnośnie ich dyspozycji wiary nic się istotnie nie zmieniło? Czyż nie ma to coś do czynienia ze zmianami po stronie Kościoła, chociażby tym zewnętrznymi, które są przecież niezaprzeczalnie olbrzymie?

Cóż przeżywali wierni katolicy, którzy z upodobaniem i przekonaniem lgnęli do Mszy św. według Mszału św. Piusa V, którą żyli, która była duchowym domem w ich modlitwie, westchnieniach do Boga, może nawet uniesieniach ducha, a oto znaleźli się pośród zgromadzenia, które chociażby zewnętrznie niewiele miało wspólnego z Ofiarą Mszy św., a kojarzy się raczej z występami przy stole mniejszej czy większej liczby aktywistów pod przewodnictwem księdza? Jak się czuli kapłani, wychowani na jednoznacznych rubrykach i zasadach liturgicznych, którzy niejednokrotnie z wielkim trudem byli wkuwali w seminarium łacinę, żeby godnie i owocnie sprawować Najświętszą Ofiarę, którzy wzrastali w tęsknocie stanięcia przy ołtarzu przed Obliczem Boga Żywego, najbliżej Najświętszego Sakramentu, jako pośrednik między Bogiem a ludem, a których nagle – bez formalnego nakazu, ale pod praktycznym przymusem przez kłamliwe powoływanie się na sobór – postawiono przy stole, na modlitwie twarzą w twarz przed ludźmi, a za to tyłem do Najświętszego Sakramentu, do którego czczenia i jak nawiększego szacunku byli wychowywani? Wielu odczuć i przeżyć można się domyśleć. Streścić je można w jednym: Czyż zarówno wierni jak i kapłani, szczerze przekonani chociażby do liturgii, w której wzrastali i w którą wrastali, nie mogli poczuć się oszukani? Biorąc pod uwagę treść tych zmian w liturgii, które niestety oznaczają oddalenie się od wiary katolickiej czy jej zaciemnienie, można zapytać, czy nie zachwiały one przynajmniej zaufania do władz kościelnych, jeśli nie samej wiary? Wystarczy rozpatrzeć tę kwestię choćby na płaszczyźnie psychologicznej, abstrahując od kwestij teologicznych i liturgologicznych. Postawiony w takiej sytuacji wierny katolik, także kapłan, miał (i ma) właściwie następujące możliwości:

1. Wyciągnięcie wniosku, że Kościół już nie jest sobą, czyli rozczarowanie Kościołem jako takim, oraz odejście odeń czy przynajmniej od podległości wobec jego władz. To wyjaśnia masowy exodus wiernych oraz masowe porzucanie stanu kapłańskiego i życia zakonnego, a to nie tylko w latach 60-ych i 70-ych. Niektórzy zorganizowali się w różne grupy "tradycjonalistyczne", kontynuujące autentyczną naukę i liturgię katolicką. Większość z nich rozwija się i kwitnie w sposób zadziwiający w zestawieniu z bardzo ograniczonymi możliwościami oddziaływania. W zależności od zachowania czy braku łączności z Rzymem zagraża im jednak w mniejszym czy większym stopniu mentalność separatystyczna.

2. Zachwycone podjęcie "reform", tudzież zaangażowanie w kontynuację "ducha soboru" bez żadnych granic. Jest to typowa postawa tych, dla których jedyną normą jest rzekomy postęp, właściwie duch czasu, oraz poklask i poparcie głównego nurtu medialno-biznesowo-globalistycznego. Problem polega tutaj na tym, że otwarcie gardzą oni Kościołem tzw. przedsoborowym (w ramach potępionej przez Papieża tzw. hermeneutyki zerwania) oraz tym, co jeszcze z niego zostało obecnie. Zaliczyć tutaj można protagonistów "gościnności ambony".

3. Bezproblemowe czy wręcz bezrefleksyjne przyjęcie wszelkich "reform" i zmian, o ile są one czysto prawnie legalne, tudzież mniej czy bardziej dokładne ich stosowanie. W tej postawie dominuje posłuszeństwo wobec władzy kościelnej, nawet ponad refleksją teologiczną złączoną ściśle z wiarą w Objawienie. Jest to rodzaj najwygodniejszy dla władz, przynajmniej pozornie. Nie trzeba tutaj ani trudu poznawania czegoś więcej niż dokumenty Vaticanum II i pochodne, ani wysiłku szukania zrozumienia najnowszej historii Kościoła oraz procesów w otaczającym na codzień świecie. Tutaj problem polega na tym, że człowiek zdrowo myślący wcześniej czy później będzie starał się zanalizować i zrozumieć otaczającą go w Kościele i świecie rzeczywistość, nie zadowalając się maksymą, że tak jest jak jest, i że wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej, zaś wystarczy w miarę komfortowo się urządzić, nie myśląc za wiele, a przede wszystkim nie stawiając niewygodnych pytań np. odnośnie legalności czy nielegalności "ekumenicznej ambony". Pozycja ta jest najbardziej niestabilna, z kilku powodów. Po pierwsze: O ile "reformy" oddalają od prawdy Objawienia (jak np. zastąpienie ołtarza stołem, rugowanie oznak czci dla Najśw. Sakramentu, klerykalizacja świeckich w liturgii itp.), o tyle oddalają one od wiary katolickiej, a za to ściślej wiążą z osobami przywódczymi, wytwarzając mentalność sekciarską uzależnienia od osoby przywódcy (począwszy od wikarego aż do najwyższych stopni hierarchii), nawet kosztem prawdy. Stąd właśnie bierze się naleganie na bezwzględne wierzenie księdzu i poddanie się jego władzy, w połączeniu z nagminnymi nadużyciami urzędu kościelnego począwszy od pomysłów pseudoliturgicznych aż do nadużyć seksualnych. Nadmiar władzy może dość rychło zdemoralizować. Na takiej mentalności żerują antykościelni producenci i propagatorzy rzeczywistych czy sfabrykowanych skandali obyczajowych z udziałem duchownych, gdyż wychodzi się z założenia, że wskutek podważenia wiary w księdza nic nie pozostanie, skoro owa wiara zastępowała wiarę w prawdę Objawienia. Po stronie duchownych sprawa wygląda niewiele lepiej. W razie pojawienia się braku satysfakcji w dotychczasowym komfortowym urządzeniu się (gdy np. coraz mniej będzie intencyj mszalnych, chrztów, ślubów, pogrzebów), osoba taka zaczyna mniej czy bardziej intensywnie szukać, co w zależności od owej intensywności musi zdążać do którejś z postaw powyższych, tzn. albo do odkrycia i umiłowania Tradycji Kościoła w jej wierności Objawieniu, albo jej konsekwentnego i otwartego odrzucenia oraz pogardliwego zwalczania.

Granice między tymi trzema wariantami mogą być w konkretnych przypadkach płynne, gdyż indywiduum ludzkiego nie da się zupełnie ująć w schematy.

Na koniec życzliwy apel do wszystkich wmawiających sobie i innym, jakoby "u nas" było wszystko w porządku, a winien jest paskudny świat współczesny, "takie czasy", anonimowa sekularyzacja, czyli coś w rodzaju hegliańsko-marxistowskiej konieczności dziejowej. Proszę, nie miejcie wszystkich innych poza sobą za naiwnych i umysłowo niedorozwiniętych. Wiara katolicka, wiara w Boże Objawienie w Chrystusie, nie ruguje używania zdrowego rozsądku (jak twierdzą mrocznie oświeceni), lecz wręcz przeciwnie, wspiera, prowadzi i udoskonala. Czasami trzeba tylko trochę czasu, żeby otrząsnąć się ze zbyt ślepego w dobroduszności zaufania. Natomiast pohukiwanie na kogoś czy wręcz wyzywanie zamiast udzielenia merytorycznej odpowiedzi już od dość dawna jest zamierzchłym przeżytkiem we współczesnym cywilizowanym świecie, nawet w przedszkolach i domach opieki.

Czy jest katolicki ekumenizm?


W odpowiedzi na to pytanie trzeba wpierw uporządkować pojęcia, jako że bardzo często mamy do czynienia z pomieszaniem pojęć, słów i rzeczy, co prowadzi do bałaganu myślowego i praktycznego. 

Greckie słowa oikumene i oikumenikos są znane w słownictwie chrześcijańskim od starożytności. Sobory powszechne, czyli obejmujące cały Kościół po grecku nazywane były oikumenike synodos. Ich celem, zamiarem i istotą było zawsze odrzucenie herezyj oraz nauczanie prawdziwej wiary, nie szukanie porozumienia czy współdziałania z heretykami kosztem prawdy Bożej. 

Natomiast pojęcie “ekumenizm” pierwotnie nie jest katolickie, lecz antykatolickie w znaczeniu konkurencyjnej koncepcji i wynikającej zeń dążeń i działań. Pojęcie to zakłada istnienie lokalnych, regionalnych i narodowych równoprawnych “kościołów”, które mają dążyć do połączenia się w jedną ogólnoświatową, tzn. ekumeniczną wspólnotę. Łatwo zauważyć, że chodzi tutaj właściwie o realia wspólnot protestanckich, zwłaszcza o protestanckie ujmowanie kościelności. Prawdziwy Kościół Chrystusowy, czyli ten w jedności z Następcą św. Piotra, zawsze był ogólnoświatowy, „ekumeniczny“ (we wspomnianym wyżej znaczeniu jak odnośnie do soborów), w odróżnieniu od wspólnot zarówno protestanckich jak też orientalnych, które zasadniczo miały charakter państwowy i narodowościowy. Godne uznania jest wprawdzie samo dostrzeżenie przez owe wspólnoty potrzeby i wagi jedności (jako przezwyciężenia charakterystycznego dla protestantyzmu rozszczepienia i rozdrobnienia), gdyż jedność jest cechą właściwą Kościoła katolickiego. Istotne i decydujące jest jednak, jak się tę jedność rozumie i jak się do niej dąży. 

Sprawa rozstrzyga się w pojęciu jedności Kościoła Chrystusowego i w pojęciu Kościoła w ogóle, czyli w rozumieniu wiary w jeden Kościół. Istnieją bowiem zasadnicze różnice i przeciwieństwa między katolickim a protestanckim pojęciem tej jedności. 

W ostatnich dziesięcioleciach rozpowszechniła się koncepcja usiłująca pogodzić te sprzeczności, mianowicie przez stopniowalność jedności, jakoby mogła być ona pełna i niepełna. Jest to osobny temat, który wymagałby dokładniejszej analizy. Wspomnę w tym miejscu jedynie, że problem polega na (zamyślnym czy powierzchownym) pomieszaniu i myleniu niestopniowalnej jedności (unitas Ecclesiæ) ze stopniowalnym przynależeniem do wspólnoty (communio) Kościoła (które to stopniowanie rozciąga się od utraty łaski uświęcającej przez grzech śmiertelny, poprzez kary kościelne jak interdykt i exkomunika, aż po apostazję i bycie w ogóle nieochrzczonym, które jest także stopniowalne jak np. w przypadku katechumenów z jednej, i wojujących ateistów z drugiej strony, przy czym u tych ostatnich oczywiście trudno jest w ogóle mówić o communio z Kościołem). 

Podczas gdy oczywiste jest, iż wspólnoty protestanckie są zarówno między sobą głęboko podzielone, jak też oddzielone w zasadniczych dziedzinach (wiara, sakramenty, ustrój) od Kościoła Chrystusowego, czyli katolickiego, ten ostatni zachowuje w sobie niezmiennie i nieutracalnie tę jedność (unitas), którą Jezus Chrystus raz na zawsze obdarzył swój Kościół. Innymi słowy: Kościół nie jest i nie może być nigdy podzielony, a jedynie poszczególni jego członkowie czy wspólnoty mogą utracić swój udział w tej unitas Ecclesiæ poprzez oddalenie się od communio wiary, sakramentów i hierarchicznej władzy (zachowując łączność we większym czy mniejszym stopniu). Takie było zawsze przekonanie i nauczanie katolickie, i takie jest ono zasadniczo także obecnie, czego wyrazem jest chociażby fakt, że Stolica Apostolska nigdy nie była i nadal nie jest członkiem głównej organizacji ekumenicznej, którą jest tzw. Światowa Rada Kościołów. Oznacza to, że Stolica Apostolska nadal przynajmniej oficjalnie reprezentuje przekonanie, że Kościół rządzony przez Następcę św. Piotra jest jedynym prawdziwym Kościołem Chrystusowym (pomijam tutaj kwestię słynnego rozróżnienia między „est“ i „subsistit“), a nie jednym z wielu równie prawdziwych (czy nieprawdziwych) „Kościołów“ w znaczeniu równoprawnych i równowartościowych wspólnot Kościoła Chrystusowego.

Pewna interpretacja dokumentów Soboru Watykańskiego II, zwłaszcza „Dekretu o ekumeniźmie“, niejako przyłączyła Kościół do tzw. ruchu ekumenicznego, który jest z pochodzenia i z zasad niekatolicki. Wynika to z tego, że w dokumentach soborowych nie porzucono wprawdzie wprost wspomnianych wyżej zasad eklezjologii katolickiej, lecz sformułowano je tak, by przynajmniej w znacznym stopniu nie stanowiły przeszkody dla włączenia się w pewne inicjatywy protestanckiego ruchu ekumenicznego, do którego zresztą w międzyczasie dołączyły także niektóre wspólnoty chrześcijaństwa wschodniego. Owo rozmycie doktrynalne otworzyło równocześnie furtkę dla koncepcyj niekatolickich i antykatolickich, tudzież dla praktyk, które od początku i przez całe wieki historii Kościoła były zakazane i uchodziły za bluźnierstwo wobec prawdy Objawienia. 

W poczynaniach „ekumenicznych“ nawiązuje się wprawdzie także do rdzennie katolickiej praktyki oktawy modlitw o jedność chrześcijan, wprowadzonej przez papieża Leona XIII w 1898 r. w powiązaniu ze świętem Apostołów Piotra i Pawła (29 czerwca), a przez św. Piusa X w 1908 r. przeniesionej na dni od święta rzymskiej Stolicy Piotrowej (Cathedra Petri) do święta Nawrócenia św. Pawła (18-25 stycznia), dla podkreślenia, że jedność między wyznawcami Chrystusa może mieć miejsce jedynie w jedności z Następcą św. Piotra. Nie jest zapewne przypadkiem, że Jan XXIII w ramach nowej polityki ekumenicznej usunął święto rzymskiej Stolicy Piotrowej z dnia 18 stycznia, przenosząc je na dotychczasowe święto antiocheńskiej Stolicy Piotrowej, tzn. 22 lutego. Tym samym oktawa modlitw została pozbawiona zasadniczego katolickiego i zarazem biblijnego wątku, tudzież pierwotnej myśli przewodniej. 

W międzyczasie obchody oktawy, a także inne imprezy ekumeniczne przekształciły się najczęściej w widowiska czy wręcz manifestacje relatywizmu eklezjologicznego, sprawiając wrażenie, jakoby Kościół katolicki był tylko jedną z wielu jakościowo równych sobie odmian czy wersyj chrześcijaństwa. Ten pogląd nie ma wprawdzie oparcia w oficjalnych dokumentach doktrynalnych, a został nawet jako tako wyraźnie odrzucony w deklaracji Kongregacji Nauki Wiary Dominus Iesus z 2000 r. Nie powinno jednak dziwić, że fakty, gesty i obrazy silniej przemawiają i mocniej wpływają na świadomość rzesz zwykłych wiernych (czy nawet mniej solidnych teologów) niż oficjalne dokumenty.

Czy współczesne praktyki ekumeniczne służą budowaniu jedności, czy budowaniu atmosfery dialogu i zrozumienia wzajemnego, w poszanowaniu odmienności? Wspólne modlitwy, nabożeństwa paraliturgiczne czy nawet liturgiczne, zwłaszcza te, które są wykroczeniem nawet przeciwko nowym przepisom liturgicznym, stanowią nie tylko coś, co w całej prawnej Tradycji Kościoła zawsze było zakazane jako publiczny grzech przeciw prawdzie i miłości bliźniego (który ma prawo poznać prawdę Chrystusową i zostać wyprowadzonym z błędu, a nie być utwierdzanym w błędzie), lecz sprawiają wrażenie równości wszystkich wyznań czyli praktycznej negacji jedynej prawdziwości Kościoła katolickiego. Istnieje więc jaskrawy dysonans, jeśli nie wręcz sprzeczność między tymi praktykami, a oficjalnym nauczaniem Magisterium Kościoła, także soborowym i posoborowym, aczkolwiek ono jest w znacznym stopniu rozmyte i niejednoznaczne. Uderza to nie tylko w nieomylne prawdy wiary, lecz także w świadomość przekonań wiernych. Z teologicznego i pastoralnego punktu widzenia natomiast nie można nic zarzucić, jeśli chodziłoby o spotkania dla życzliwej wymiany zdań i owocnej dyskusji, której celem musi być usunięcie uprzedzeń i przekonanie do prawy katolickiej.

Chrystus Pan dał Apostołom nakaz nauczania wszystkich ludzi oraz udzielania sakramentów jako drogi Zbawienia. Takie jest też obecnie posłannictwo Kościoła i pozostanie na zawsze, także w odniesieniu do ochrzczonych, którzy są poza Kościołem czyli poza pełną communio wiary, sakramentów i władzy hierarchicznej. Właśnie według nakazu Chrystusowego trzeba mierzyć i oceniać wszelkie poczynania w odniesieniu do innowierców powołujących się na Pismo św. i naukę Chrystusa. Można oczywiście rozważać, czy przed Vaticanum II należycie i wystarczająco zwracano uwagę tudzież podejmowano potrzebne i konieczne wysiłki względem odłączonych od Owczarni Chrystusowej. Z pewnością można się doszukać zaniedbań czy może nawet braku gorliwości w tej dziedzinie. Zapewne w tym znaczeniu biskupi zebrani na soborze wyrazili pragnienie wzmożenia wysiłków dla nawrócenia innowierców oraz doprowadzenia ich do jedności wiary, sakramentów oraz podległości kościelnej. O tyle można mówić o właściwym katolickim „ekumeniźmie“ (aczkolwiek słowo to jest mylne i faktycznie zwykle prowadzi do nieporozumień). 

Rozstrzygające jest, z jakich motywów i w ramach jakich zasad teologicznych podejmuje się inicjatywy „ekumeniczne“, tzn. czy są one zgodne z wiarą katolicką. Analiza konkretnych poczynań pod względem werbalnym, symbolicznym, a także czysto formalnym, niestety najczęściej prowadzi do wniosku, że odbywają się one nie w duchu eklezjologii katolickiej, lecz wręcz w mniej czy bardziej zakamuflowanej negacji tejże. Jeśli takie jest rzeczywiste tło praktyk ekumenicznych, to stanowią one – bardzo przykro to stwierdzić – sprzeniewierzenie się prawdzie Ewangelii oraz Chrystusowemu posłannictwu Kościoła.