Ksenia
187

W sprawie Rosji, Polska musi wreszcie dorosnąć

Wygląda na to, że nadszedł czas, aby polska elita rządząca, która – jak to określił wielki profesor Bronisław Łagowski – nieustannie marzy o „kolejnym powstaniu antysowieckim”, udowodniła światu swoje antyrosyjskie zamiary.

Polska od samego początku znajduje się na pierwszej linii frontu obecnej wojny na Ukrainie. Premier Mateusz Morawiecki, który najwyraźniej uważa, że poklepywanie go po plecach przez Joe Bidena nadaje mu jakiś wyższy status polityczny w stosunkach międzynarodowych, w zasadzie wzywa do przygotowania się do wojny z Rosją, próbując przekroczyć granice już i tak de facto prowadzonej wojny zastępczej na Ukrainie, posuwając się nawet do stwierdzenia, że zbiorowe karanie Rosjan jest uzasadnionym działaniem.

Prezydent Polski Andrzej Duda, który przez ostatni miesiąc pełnił funkcję nieoficjalnego wiceprezydenta Ukrainy, domaga się kolejnych dostaw broni na Ukrainę. Polskie media głównego nurtu prześcigają się w podsycaniu pro-wojennej i antyrosyjskiej histerii, a jedna z prominentnych postaci medialnych twierdzi, że „nie istnieje pojęcie 'kultury rosyjskiej'”.

Wisienką na torcie tej pokręconej dynamiki były jednak słowa rzecznika polskiego MSZ Łukasza Jasiny, który komentując odpowiedź Wołodymyra Żeleńskiego na temat potencjalnego wysłania na Ukrainę sił pokojowych NATO, powiedział: „jesteśmy sługami narodu ukraińskiego i jego próśb”. Słowa o Polsce występującej w roli „sługi narodu ukraińskiego” nie przypadła do gustu wielu Polakom.

Jednak poza dwoma ekscentrycznymi i w tym przypadku odważnymi posłami, którzy nie dołączyli do ukraińskiego Zaułka Amen – libertarianinem Januszem Korwin-Mikke i tradycjonalistą katolickim Grzegorzem Braunem – niemal cały polski kompleks polityczny i medialny trzyma rękę na pulsie, jeśli chodzi o dozbrajanie Kijowa i wzywanie do bardziej agresywnej postawy wobec Moskwy. Jednocześnie ganią innych członków Unii Europejskiej, w tym byłych sojuszników, takich jak Węgry, za brak współpracy. Krótko mówiąc, to, czego jesteśmy świadkami w Polsce, to amerykańska dynamika „Freedom Fries” [Freedom fries – Wikipedia, wolna encyklopedia] na sterydach.

W środku tej prowojennej gorączki zabawnie jest słuchać rzekomo konserwatywnych i prawicowych polskich polityków mówiących o tym, jak Ukraina broni „zachodnich”, „europejskich” i „demokratycznych” wartości. Kiedy zapytasz, czy te „wartości” obejmują również Międzynarodowy Dzień Dostrzegania Osób Transpłciowych, obchodzony przez przywódcę „wolnego świata”, który zaledwie kilka dni wcześniej dosłownie wezwał do zmiany reżimu w Rosji podczas przemówienia w Warszawie, zwykle spotykasz się z milczeniem. Wszyscy wiedzą, że jest to pakiet późnego liberalizmu, który zachodnie elity chcą wdrożyć na Ukrainie, tylko że niewielu konserwatywnych Polaków ma odwagę powiedzieć to głośno.

Główny nurt polskiej prawicy zdaje się zgadzać z sentencją upublicznioną przez Piotra Skwiecińskiego kilka lat temu podczas debaty o skutkach Euromajdanu, którą miałem przyjemność moderować: „Wolałbym mieć Ukrainę gejowską niż prorosyjską”. W tej chwili głównym problemem jest skupienie się na nienawiści do Putina i Rosji oraz uczynienie z Wołodymyra Żeleńskiego obiektu czci. Kto by się przejmował kulturą, gdy u bram stoją Ruscy.

Dla postronnego obserwatora wygląda to tak, jakby Polacy szykowali się do awantury i niczego więcej nie chcieli. Przecież przekazywanie broni na Ukrainę przez terytorium Polski, które w ostatecznym rozrachunku tylko przedłuża konflikt, daje Moskwie pretekst do sięgania po bardziej spektakularne działania militarne, przy których uderzenie na Jaworów wyglądałoby jak spacerek po parku. Co więcej, broń ta bardzo często trafia w ręce samych sił prorosyjskich i rosyjskich, a dostawy te nie spełniają standardów prawdziwej dyplomacji ukierunkowanej na osiągnięcie trwałego pokoju.

Do chwili obecnej prezydent Duda nie uznał za konieczne rozmowy telefonicznej z Putinem, mimo że jego sojusznicy z NATO – wśród nich kanclerz Niemiec, prezydenci Francji i Turcji – utrzymują bezpośrednie kontakty z Kremlem. I pomimo faktu, że według badania opinii publicznej IPSOS przeprowadzonego na początku marca na pytanie: „Czy Polska i NATO powinny interweniować militarnie na Ukrainie?”, około 60 procent Polaków odpowiedziało przecząco. Sygnał jest jasny: Polacy nie chcą być zaangażowani w cudzą wojnę.

Na tym etapie, kiedy wszystkie rozsądne dyskusje na temat alternatyw dla obecnego stanowiska Warszawy są odrzucane jako, jak się domyślacie, „appeasement”. Dobrze byłoby przypomnieć sobie słowa ojca polskiego nacjonalizmu i jednego z architektów polskiej niepodległości, Romana Dmowskiego. Pisząc w latach 20. ubiegłego wieku, Dmowski zauważył: „Byłoby głupotą oczekiwać w przyszłości sielanki między nami a Rosją. Sprzeczne interesy i nieporozumienia będą istniały zawsze. Ale jest też pewne, że główne, zasadnicze interesy Rosji nie leżą na polskiej granicy, tak jak główne zadania Polski nie prowadzą jej przeciwko Rosji. A są wielkie sprawy, dla których współpraca obu narodów jest niezbędna.”

Dmowski rozwinął ten wątek w późniejszych pismach, stwierdzając:

...Polska albo porzuci swój antyrosyjski upór, który od dawna jest anachroniczny, i podejmie trud poważnej dyplomacji z Rosją, albo pozostanie 'frajerem Europy', niezdolnym do dbania o swoje żywotne interesy...

Przyszłe ułożenie naszego stosunku do Rosji jest najważniejszym zadaniem całej naszej polityki. Jest to najtrudniejsze z zadań naszej polityki, nie tylko ze względu na przeszłość, lecz także dlatego, że ze względu na jego znaczenie dla naszej przyszłości, napotykamy tu na największą liczbę przeszkód ze strony obcych, wrogich wpływów, zarówno w kraju, jak i w Rosji. Nasz stosunek do Rosji w przyszłości, to, co zrobimy w tej dziedzinie, będzie przede wszystkim sprawdzianem naszej wartości politycznej, naszej zdolności do kierowania losami własnego państwa.

Krótko mówiąc, Dmowskiemu chodziło o to, że Polska albo porzuci swój antyrosyjski upór, który od dawna jest anachroniczny, i podejmie trud poważnej dyplomacji z Rosją, albo pozostanie „frajerem Europy”, niezdolnym do dbania o swoje żywotne interesy – które nie są tożsame z interesami Ukrainy – pozbawionym kalkulacji, intuicji i elementarnej logiki, nieznośnym krzykaczem głoszącym frazesy w duchu Adama Mickiewicza, by nie kłaniać się przed „bożkiem interesu”, bo w polityce zagranicznej liczy się rzekomo moralna przejrzystość. Jakby dbanie o dobrobyt własnych obywateli poprzez nieuczestniczenie w wojnie, nieszkodzenie świadomie własnej gospodarce i niedopuszczenie do przekształcenia Polski w jakąś hybrydową, dwunarodową Ukrainopolskę nie było chwalebne i patriotyczne.

Dmowski pragnął dojrzałej polityki zagranicznej wobec Moskwy, godnej dojrzałego państwa narodowego, którym – jak gorąco pragnął – miała się stać Polska. I chciał, aby ta polityka zagraniczna była odporna na wpływy zewnętrzne, zawsze chętne do manipulowania delikatną polską wrażliwością i pamięcią historyczną w służbie nikczemnych celów politycznych.

Beznamiętne, pozbawione emocji i pychy podejście do obcych państw, zwłaszcza tych, których z racji historycznych urazów mamy naturalnie nienawidzić, jest atutem, a nie wadą. Truizmem jest stwierdzenie, że obecna polityka prowadzona przez Warszawę nie jest w żadnym stopniu beznamiętna. Polska elita polityczna dopingowana jest przez waszyngtońskie jastrzębie, które nigdy nie widzą możliwości zażegnania kryzysu z Rosją, bez aktywnego udziału Polski. Interesy gospodarcze Polski niech diabli wezmą. Dochodzą do tego europejscy liberałowie, którzy na razie odłożyli na bok swoje antypolskie diatryby ze względu na gotowość Warszawy do konfrontacji z, bądź co bądź, przebudzonym rosyjskim prezydentem. Podsumowując, polska elita rządząca maszeruje coraz bardziej w kierunku czegoś więcej niż tylko wojna na słowa.

Andrzej Korybko dobrze to ujął, gdy zauważył: „W zamian za powstrzymanie wojny hybrydowej przeciwko Polsce, PiS uczynił Polskę wiodącym antyrosyjskim państwem frontowym NATO i poświęcił swoje własne wewnętrzne konserwatywno-nacjonalistyczne zasady, zgadzając się na stanie się państwem wielokulturowym poprzez masowe wchłonięcie ponad dwóch milionów ukraińskich uchodźców do swojego wcześniej homogenicznego społeczeństwa”. Krótko mówiąc, wszystko można poświęcić, nawet logikę i polityczną konsekwencję, jeśli celem jest pokazanie Putinowi środkowego palca.

Przypomina mi to odczucia wyrażone w mojej obecności w 2017 r. przez nikogo innego jak Jarosława Kaczyńskiego, szefa rządzącej w Polsce partii PiS. Po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta, miał nadzieję, że zakończy się czas pouczania przez amerykańskich ambasadorów odnośnie wewnętrznych spraw Polski. Można być pewnym, że w obecnych okolicznościach, gdy Polska prześciga się w próbach nakłonienia Zachodu do przyjęcia coraz bardziej agresywnej postawy wobec Rosji, amerykański ambasador jest w pełni gotowy do działania i ma poparcie Kaczyńskiego. W końcu po synu Brzezińskiego nie można się spodziewać niczego innego.

Miał rację Dmowski, gdy pisał, że ułożenie naszego stosunku do Rosji w przyszłości jest najważniejszym zadaniem całej naszej polityki. Najważniejszym i zarazem najtrudniejszym. Jak dotąd Polska całkowicie oblała „egzamin z naszej wartości politycznej, z naszej zdolności do kierowania losami własnego państwa”. Ale inspiracji dla realizmu politycznego nie trzeba szukać w słowach wielkich mężów stanu czy umysłach politycznych. Przecież to sam prezydent Duda podczas szczytu NATO w Londynie w 2019 r. stwierdził, że „Rosja jest sąsiadem, z którym nie we wszystkim się zgadzamy, ale trzeba stwarzać możliwości poprawy relacji między nami, bo żaden kraj nie zasługuje na bezwzględną izolację.”


Michał Krupa