majs

Maria Valtorta 59

60. ŚWIĘTA RODZINA W EGIPCIE
(por. Mt 2,14-15)
Napisane 25 stycznia 1944, o godz. 24. A, 1595-1607
Słodkie widzenie Świętej Rodziny. To Egipt. Nie mam co do tego wątpliwości, bo
widzę pustynię i piramidę.
Widzę jednopoziomowy, mały domek, parterowy, całkiem biały. To nędzny
domek bardzo biednych ludzi. Ściany są słabo otynkowane i skąpo pobielone
wapnem. Domek posiada dwoje drzwi. Znajdują się one jedne przy drugich i
prowadzą do dwóch jedynych pomieszczeń, do których nie wchodzę. Stoi
pośrodku niewielkiego piaszczystego kawałka gruntu, który jest ogrodzony
wbitą w ziemię osłoną z trzciny. Stanowi ona bardzo wątpliwą ochronę przed
złodziejami, a może służyć jedynie jako zabezpieczenie przed wałęsającym się
psem lub kotem. Któż jednak chciałby kraść tam, gdzie nie widać nawet cienia
bogactwa?
Niewielki kawałek gruntu, otoczony płotem z trzciny, jest cierpliwie uprawiany,
choć gleba w ogródku jest sucha i jałowa. Pod ogrodzeniem, ażeby uczynić je
mniej nędznym i gęstszym, posadzono pnącza, które wyglądają jak skromny
powój. Tylko z jednej strony znajduje się krzew jaśminu, cały w kwiatach, i
zwykły krzak róży. Spostrzegam skromniutkie warzywa posadzone na
niewielkich, ciągnących się pośrodku ogrodu grządkach, pod wysokim pniem
drzewa, którego nazwy nie znam. Rzuca ono nieco cienia na nasłonecznioną
ziemię i na domek. Do tego drzewa jest przywiązana biało-czarna kózka. Skubie
ona i przeżuwa liście paru gałązek rzuconych przed nią na ziemię.
W pobliżu, na rozesłanej na ziemi macie, siedzi Dziecię Jezus. Może mieć dwa
lata, najwyżej dwa i pół roku. Bawi się kawałkami rzeźbionego drewna,
podobnymi do owieczek albo koników, i kilkoma wiórami z jasnego drewna,
mniej pozwijanymi niż jego złote loki. Pulchnymi rączkami usiłuje założyć
naszyjniki z wiórów na szyje Swoich zwierzątek.
Jest grzeczny i uśmiechnięty. Bardzo piękny. Główkę ma całą w gęstwinie
złotych loczków, lekko różową, jasną cerę i mocno lazurowe, żywe, błyszczące
oczęta. Oczywiście ich wygląd jest teraz odmienny, ale poznaję barwę oczu
mojego Jezusa: dwa przepiękne, ciemne szafiry. Jest ubrany w rodzaj długiego,
153białego kaftanika, który jest pewnie Jego tuniką. Rękawy sięgają łokcia. Nic nie
ma teraz na nogach. Maleńkie sandały znajdują się na macie, służąc Dziecku
także za zabawkę. Jezus umieszcza zwierzątka na podeszwie i ciągnie sandałek
za rzemień, jakby to był wózek. Są to bardzo zwyczajne sandałki: tylko
podeszwa i dwa rzemyki, wychodzące od czubka palców jako jeden pasek. Na
pewnej wysokości rozwidla się on na dwa oddzielne paski, po czym jeden z
nich, po przewleczeniu przez znajdującą się od strony pięty pętelkę, zawiązuje
się z drugim wokół kostki jak obrączkę.
Nieco dalej, z drugiej strony, ale także w cieniu drzewa, znajduje się Matka
Boża. Tka na prostych krosnach i pilnuje Dzieciątka. Widzę, jak Jej białe smukłe
dłonie przesuwają się tam i z powrotem, przerzucając czółenko nad wątkiem, a
obutą w sandał stopą porusza pedał. Nosi suknię w kolorze kwiatu malwy. Jest
to różowawy fiolet, taki jak niektóre ametysty. Ma odkrytą głowę. Mogę więc
zobaczyć, że jasne włosy są rozdzielone przedziałkiem i uczesane w dwa proste
warkocze, tworzące na karku piękny kok. Rękawy – długie i raczej wąskie. Nie
ma żadnej ozdoby poza Swoim pięknym i najsłodszym wyglądem. Kolor oblicza,
włosów, oczu i kształt twarzy są takie same jak zawsze, kiedy Ją widzę. Tu
wydaje się młodziutka. Nie dałabym Jej nawet dwudziestu lat.
W pewnej chwili wstaje i pochyla się nad Dzieckiem. Zakłada Mu sandałki,
zawiązując je starannie. Potem pieści Jezusa. Całuje główkę i oczka. Dziecię
szczebiocze, a Maryja Mu odpowiada, nie rozumiem jednak Jej słów. Potem
Maryja wraca do Swego narzędzia tkackiego, okrywa materiałem [tkane] płótno
i wątek, zabiera stołek, na którym siedziała, i zanosi go do domu. Dziecko wodzi
za Nią wzrokiem, nie przeszkadzając Jej, gdy zostaje samo. Chyba praca
przewidziana na dzisiaj jest zakończona. Zbliża się wieczór. Słońce pochyla się
nad ogołoconymi piaskami, a całe niebo za odległą piramidą obejmuje istny
pożar.
Maryja wraca. Bierze Jezusa za rękę i podnosi Go z maty. Dziecko wstaje bez
sprzeciwu. Mama zbiera zabawki i matę i zanosi wszystko do domu. Jezus zaś,
drepcząc nóżkami, podbiega do kózki i kładzie jej ręce na kark. Kózka beczy i
ociera pyszczek o ramiona Jezusa.
Maryja wraca. Na głowie ma teraz długi welon, a w ręku – amforę. Ujmuje
Jezusa za rączkę i razem obchodzą dom dookoła, przechodząc na drugą stronę.
Idę za nimi, podziwiając scenę pełną wdzięku. Matka Boża dostosowuje krok do
drobnych kroczków Dziecka, a Ono drepce u Jej boku. Widzę, jak unoszą się i
opuszczają na piasek ścieżki Jego różowe piętki, ze szczególnym, właściwym
dziecięcym krokom urokiem. Spostrzegam także, że Jego koszulka nie sięga
stóp, tylko dochodzi do połowy łydek. Jest czyściutka i skromna, przewiązana w
pasie śnieżnobiałym sznurkiem.
Widzę, że w płocie przed frontem domu jest mała prosta brama, którą Maryja
otwiera, żeby wyjść na drogę. To skromna droga za miastem lub osadą. Kończy
się ona w polach, tam gdzie jest piasek i jakiś inny domek, ubogi jak ten, z
podobnie mizernym ogródkiem. Nie widzę nikogo. Maryja spogląda w stronę
osady, a nie w kierunku piasków, jakby na kogoś czekała. Potem rusza w stronę
studni, a może zbiornika, który znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie
palmowe drzewa tworzą ocieniony krąg. Widzę, że ziemia jest tam pokryta
zieloną trawą.
Stąd spostrzegam zbliżającego się drogą niezbyt wysokiego, lecz krzepkiego
mężczyznę. Rozpoznaję Józefa. Uśmiecha się. Jest młodszy niż wtedy, gdy
oglądałam go w widzeniu przedstawiającym Raj. Może mieć najwyżej
czterdzieści lat. Ma gęste czarne włosy i taką samą brodę, cerę raczej opaloną i
154ciemne oczy. To twarz uczciwa i ujmująca, oblicze budzące zaufanie. Widząc
Jezusa i Maryję, przyspiesza kroku. Na lewym ramieniu niesie rodzaj piły i
narzędzie przypominające hebel. W ręku trzyma inne, potrzebne w jego
rzemiośle narzędzia. Nie są one zupełnie takie same jak obecnie, jednak bardzo
podobne. Józef z pewnością wraca po wykonaniu jakiejś pracy poza domem.
Ma na sobie szatę w kolorze orzechowym i kasztanowym, niezbyt długą –
sięgającą sporo powyżej kostek – z krótkimi, dochodzącymi do łokcia rękawami.
Przepasany jest paskiem, który wygląda na skórzany. Prawdziwe robocze
ubranie. Na nogach ma zaplecione wokół kostek sandały.
Maryja uśmiecha się, a Dziecko, unosząc wolną rączkę, wydaje radosne okrzyki.
Gdy ci troje się spotykają, Józef pochyla się, żeby podać Dziecku owoc,
przypominający kształtem i kolorem jabłko. Potem wyciąga ku niemu ręce, a
Dziecko puszcza Mamę i pada w ramiona Józefa, tuląc główkę do jego szyi. Jego
pocałunki są odwzajemniane gestami pełnymi czułości i wdzięku.
Zapomniałam powiedzieć, że Maryja pośpiesznie zabrała Józefowi narzędzia,
żeby mógł swobodnie wziąć Dziecko na ręce.
Później Józef – który przykucnął na ziemi, ażeby być na wysokości Jezusa –
podnosi się. Odbiera lewą ręką narzędzia, prawą trzyma mocno małego Jezusa
przy swej silnej piersi. Rusza w stronę domu. Maryja natomiast idzie do studni,
aby napełnić amforę.
Wewnątrz ogrodzenia Józef stawia Dziecko na ziemi, bierze krosna Maryi i
wnosi je do domu, następnie doi kózkę. Jezus wszystkiemu przygląda się
uważnie. Patrzy, jak Józef zamyka kózkę w małej komórce, umieszczonej przy
bocznej ścianie domu.
Zapada wieczór. Widzę, jak czerwień zachodu przechodzi w fiolet, nad
zdającymi się drgać od upału piaskami. Piramida wydaje się ciemniejsza.
Józef wchodzi do domu, do jednej ze znajdujących się w nim izb, która jest
równocześnie pracownią, kuchnią i jadalnią. Drugie pomieszczenie jest chyba
przeznaczone do wypoczynku. Tam jednak nie wchodzę. Jest tu niskie,
rozpalone palenisko, warsztat stolarski, stolik, stołki, a pod ścianą – wąskie
stoliki na nieliczne naczynia i dwie lampy oliwne. W kącie stoją krosna Maryi.
Wszystko jest uporządkowane i lśni. Jest to bardzo ubogie, ale wyjątkowo
czyste mieszkanie.
Dlatego czynię następujące spostrzeżenie: we wszystkich widzeniach,
ukazujących ludzkie życie Jezusa, zauważyłam, że On sam, Maryja, Józef i Jan
są zawsze czyści i staranni w ubiorze i uczesaniu. Ubierają się skromnie i są
zwyczajnie uczesani, wyróżnia ich jednak wielka schludność i wyglądają
wytwornie.
Wraca Maryja z amforą i zamyka drzwi. Zmierzch szybko zapada. Izbę oświetla
lampa, którą Józef zapalił i postawił na swoim stole, przy którym kończy
jeszcze, pochylony, jakąś drobną pracę. Maryja zaś przygotowuje wieczerzę.
Także ogień oświetla izbę. Jezus stoi z rączkami opartymi o blat stołu i z zadartą
główką przygląda się temu, co robi Józef.
Po modlitwie zasiadają do posiłku. Oczywiście nie czynią przy tym znaku krzyża,
ale się modlą. Józef wypowiada modlitewne wezwania, a Maryja odpowiada.
Niczego jednak nie rozumiem. Jest to chyba jakiś psalm. Odmawiają go jednak
w nie znanym mi języku.
155Siadają do stołu. Lampa stoi teraz na stole. Maryja trzyma Jezusa na kolanach i
daje Mu do picia kozie mleko. Macza w nim kawałeczki chleba, oderwane od
okrągłego bochenka o ciemnej skórce i o ciemnym również środku. Wygląda jak
chleb z żyta lub z jęczmienia. Zawiera z pewnością dużo otrębów, bo jest
czarny. Józef je chleb i ser: kawałek sera i więcej chleba. Następnie Maryja
sadza Jezusa obok Siebie na stołeczku i przynosi na stół ugotowane jarzyny.
Wyglądają na ugotowane i przyprawione w taki sposób, jak my to robimy.
Maryja je dopiero po obsłużeniu Józefa. Jezus obgryza spokojnie jabłko i
uśmiecha się, odsłaniając białe ząbki. Wieczerza kończy się spożywaniem
oliwek czy daktyli. Nie wiem dobrze, bo są zbyt jasne jak na oliwki, a na daktyle
– zbyt twarde. Wina nie ma. To wieczerza biednych ludzi. Jednak pokój, jakim
się w tej izbie oddycha, jest tak wielki, że oglądanie w wizji nawet
najokazalszego królewskiego dworu, nie przyniosłoby mi podobnego
uspokojenia. A jaka harmonia!
Dziś wieczór Jezus nie mówi. Nie tłumaczy tej sceny. Poucza mnie darem
widzenia i to wszystko. Niech będzie zawsze tak samo błogosławiony.
231