Maria Valtorta 3
(por. Mt 3, 13-17, Mk 1,9-11; Łk 3,21n; J 1,31-34) Napisane 3 lutego 1944. A,
1694-1706
Jezus mówi:
«To co napisałaś 30 stycznia da okazję wątpiącym do wystąpienia ze swymi
“ale” i “gdyby”. Ja odpowiem za ciebie. Napisałaś: “...kiedy widzę w ten sposób,
rozpraszają się moje siły fizyczne, a szczególnie siły serca.” Pojawią się z
pewnością “doktorzy niemożliwości”, którzy powiedzą: “Oto dowód, że to, co jej
się przytrafia, jest ludzkie, bo nadprzyrodzoność zawsze daje siły, a nigdy nie
[sprowadza] słabości.” Niech Mi więc wyjaśnią, dlaczego wielcy mistycy po
zakończonej ekstazie – w czasie której przekroczyli ludzkie możliwości, nie
odczuwając bólu, ciężaru materii, skutków wewnętrznych zranień i poważnych
krwotoków, cieszyli się szczęśliwością, która czyniła ich pięknymi – pozostawali
nawet fizycznie jakby omdlali w oczach ludzi, tak że myślano, iż odeszła od nich
dusza? Niech Mi też wyjaśnią, dlaczego po kilku godzinach najokrutniejszej
agonii, powtarzającej Moje umieranie – takiej jak ta u Mojej służebnicy Teresy,
takiej jak agonie Mojej świętej Gemmy i wielu innych dusz, które Moja miłość
oraz ich miłość uczyniła godnymi przeżywania Mojej Męki – osoby te odzyskują
lub odzyskiwały siły i równowagę fizyczną, jakiej nawet najzdrowsze osoby nie
posiadają?
Ja jestem Panem życia i śmierci, zdrowia i choroby. Posługuję się Moimi sługami
zgodnie z Moim upodobaniem, jak pięknym sznurkiem, będącym zabawką w
Moich rękach. Cud w tobie, jeden z cudów tak się ujawnia: w fizycznym stanie,
przedłużającym się w cudowny sposób. Dochodzisz do tej szczęśliwości nie
umierając. Doświadczasz tych uniesień znajdując się w stanie tak skrajnego
wyczerpania, że innym przeszkadzałoby ono w [sformułowaniu] nawet
najbardziej podstawowej myśli. Cud ujawnia się w żywotności tryskającej z
ciebie w godzinach zapisywania Mojego dyktanda lub niebiańskich słów
przynoszonych ci przez inne Duchy. Cud zawiera się w tym nagłym odzyskaniu
sił po radości, która pochłonęła w tobie resztę żywotności pozostawionej ci do
pisania. To Ja wlewam w ciebie tę żywotność. Jest ona jak krew, która ze Mnie
wchodzi w twoje wyczerpane żyły, jak strumień wlewający się do rzeki i
zasilający ją. Rzeka posiada wodę tak długo, jak długo wlewa się do niej
strumień. Potem znowu pozostaje wysuszona aż do nowego przypływu wody.
To jest jak operacja, która pozbawia cię Mojej Krwi aż do nowej transfuzji.
Ty sama jesteś niczym. Jesteś biedną istotą w agonii. Pracujesz, bo Ja tego
chcę, dla celu, jaki zamierzyłem. Jesteś biednym stworzeniem, o którego
wartości stanowi jedynie twoja miłość. Nie masz innych zasług. Miłość i
pragnienie bycia dla innych: wynik miłości do twego Boga. To przyczyna twego
istnienia i ujawnienie Mojej życzliwości [wyrażającej się w] zachowywaniu cię przy życiu, choć – po ludzku mówiąc – od dawna twoje życie powinno było
rozproszyć się w śmierci. Obawa – jak sama mówisz – że ponownie staniesz się
“ludzkim wrakiem”, gdy Ja przestaję nosić cię ze sobą na pola kontemplacji i
mówić do ciebie, stanowi dla ciebie i dla innych dowód, że wszystko to
przychodzi jedynie z Mojej woli. Tym, którzy myślą po ludzku, że tą samą wolą i
tą samą miłością mógłbym cię uzdrowić oraz że byłby to najlepszy sposób
udowodnienia Mojej miłości i Mojej życzliwości, odpowiadam: zawsze
zachowywałem przy życiu Moje sługi tak długo, jak długo według Mojego osądu
ich misja powinna była trwać. Nigdy jednak nie zapewniałem im życia po ludzku
szczęśliwego, bo misje Moje realizowane są w cierpieniu i poprzez nie. Moi
słudzy mieli jedynie pragnienie podobne do Mojego: cierpieć dla odkupienia. Nie
można więc mówić o “rozproszeniu sił”, lecz trzeba powiedzieć: “Po zaniku
mojego stanu niemocy – za sprawą dobroci Jezusa, dla Jego spraw i dla mojej
radości – powracam do tego, czego udzieliła mi Jego dobroć: do ukrzyżowania
dzięki Jego miłości i dla Jego miłości”.
A teraz postępuj naprzód w posłuszeństwie pełnym miłości.»
W tym samym dniu, 3 lutego 1944, wieczorem:
Widzę równinę niezamieszkałą i pozbawioną roślinności. Nie ma na niej pól
uprawnych. Tam gdzie gleba nie jest za płytka ani zbyt wysuszona, widać
gdzieniegdzie rośliny. Tworzą tu i tam kępki jak zielone rodziny. Zauważcie, że
ten wyschnięty i nieuprawny teren jest po mojej prawej stronie. Rozciąga się w
kierunku południowym, północ znajduje się za mną.
Po lewej stronie widzę rzekę o raczej niskich brzegach. Płynie wolno z północy
na południe. Sądząc po bardzo wolnym biegu rzeki, jej koryto nie znajduje się
na dużej pochyłości: płynie jakby w obniżeniu równiny. Prąd rzeki ledwie
wystarcza, by powstrzymać zastój wody i [zapobiec] powstaniu trzęsawiska.
Woda nie jest głęboka. W miejscu tym widać dno. Szacuję, że nie jest głębsza
niż jeden metr, najwyżej półtora metra. Szeroka jak rzeka Arno w okolicach S.
Miniato-Empoli, powiedziałabym: około 20 metrów. Nie mam jednak wyczucia i
moje szacunki są przybliżone. Woda ma kolor lekko zielonego lazuru w pobliżu
brzegów. Wilgotność ziemi utrzymuje na nich zielony pas bujnej [roślinności],
cieszącej oko zmęczone posępnością ciągnących się przede mną w
nieskończoność kamieni i piasku.
Wewnętrzny głos – który, jak wam wyjaśniałam, daje mi wskazówki dotyczące
tego, co powinnam zauważyć i wiedzieć – mówi mi, że widzę dolinę Jordanu.
Nazywa ją “doliną”, bo jest to nazwa zwyczajowa miejsca, w którym płynie
rzeka. Tu jednak nazwa ta wydaje mi się nieścisła, “dolina” bowiem przywodzi
na myśl wzgórza, zaś w sąsiedztwie [tej rzeki] nie ma nawet ich śladu. Znajduję
się więc nad Jordanem, a pusta przestrzeń, którą dostrzegam po mojej prawej
stronie, jest Pustynią Judzką.
Choć nazywanie [tego miejsca] mianem pustyni jest słuszne – z powodu braku
mieszkańców i braku śladów ludzkiej działalności – to jednak nie pasuje ono do
naszych wyobrażeń o pustyni. Nie ma tu wydm pustynnych, jak sobie to
wyobrażamy, jedynie obnażona ziemia, pokryta kamieniami i żwirem, jak na
obszarze rzecznych nanosów po wylaniu wody.
W oddali widać wzgórza. Nad Jordanem panuje głęboki spokój, szczególna
atmosfera. Coś wykracza poza krajobraz, coś, co przypomina odczucie
ogarniające [stojącego] nad brzegiem jeziora Trasimene. Miejsce to zdaje się
pamiętać anielskie loty i niebiańskie głosy. Nie potrafię dobrze wyrazić tego,
czego doświadczam. Czuję, że jestem w miejscu, które przemawia do ducha.
11 Widzę ludzi skupionych na prawym (w stosunku do mnie) brzegu Jordanu. Jest
tam wiele osób w rozmaitych szatach. Niektórzy wydają się z ludu, inni –
bogaci. Jest ich dość dużo. Wielu wygląda na faryzeuszów, w szatach
ozdobionych frędzlami i tasiemkami.
Pośrodku, na skale, [stoi] mężczyzna. Od razu rozpoznaję w nim Chrzciciela,
choć widzę go po raz pierwszy. Przemawia do tłumu. Zapewniam, że nie
przemawia łagodnie. Jezus nazwał Jakuba i Jana “synami gromu”. Jakież więc
imię nadać temu gwałtownemu mówcy? Jan Chrzciciel zasłużył na imię pioruna,
lawiny, trzęsienia ziemi, tak bardzo jest porywczy i surowy w swej mowie i
gestach.
Mówi o przyjściu Mesjasza. Napomina słuchaczy, aby przygotowali serca,
pozbywając się tego, co je obciąża, i aby prostowali myśli. Jest to mowa
gwałtowna i twarda. Poprzednik [Mesjasza] nie ma lekkiej ręki Jezusa, leczącej
rany serc. To jest lekarz, który obnaża, sprawdza i bez litości wycina. Słucham.
Nie przytaczam jego słów, są to bowiem te same słowa, [które zapisali
Ewangeliści], wypowiadane w potoku rwącej mowy.
0Zauważam, jak mój Jezus zbliża się ścieżką przylegającą do Jordanu, wzdłuż
obrośniętego trawą zacienionego brzegu. Wydaje się, że tę wiejską drogę –
raczej ścieżkę niż drogę - wydeptały karawany i podróżni, którzy przez lata i
wieki przechodzili nią, by dotrzeć do punktu, w którym koryto rzeki podnosi się i
zamienia się w bród. Ścieżka prowadzi dalej przeciwległym brzegiem rzeki i
ginie gdzieś w zaroślach drugiego brzegu.
(por. Mt 3, 13-17, Mk 1,9-11; Łk 3,21n; J 1,31-34)
Jezus jest sam. Zbliża się, krocząc powoli. Dochodzi do Jana od tyłu. Idzie nie
robiąc hałasu. Cały czas słucha brzmiącego głosu Pokutnika z pustyni. Jezus
[zachowuje się] tak, jakby był także jedną z licznych osób, które przyszły do
Jana, by dać się ochrzcić i przygotować na oczyszczenie związane z przyjściem
Mesjasza. Nic Go nie wyróżnia spośród innych ludzi. Wydaje się człowiekiem z
ludu z powodu ubioru, a panem – ze względu na piękno rysów. Żaden jednak
boski znak nie wyróżnia Go spośród tłumu. Można jednak powiedzieć, że Jan
odczuwa szczególne duchowe promieniowanie. Odwraca się i od razu odkrywa
źródło tego promieniowania. Schodzi szybko ze skały służącej mu za mównicę i
idzie pośpiesznie ku Jezusowi, który zatrzymał się w odległości kilku metrów od
grupy osób i oparł się o pień drzewa.
Jezus i Jan patrzą na siebie przez chwilę: Jezus Swoim lazurowym i bardzo
łagodnym spojrzeniem, Jan zaś – okiem surowym, bardzo czarnym, pełnym
błysków. Kiedy widzi się ich razem, zauważa się ich odmienność. Obydwaj są
wysocy – to ich jedyna cecha wspólna. Różnią się jednak od siebie pod
wszystkimi innymi względami. Jezus ma jasne włosy, długie i uczesane, cerę
koloru jasnej kości słoniowej, lazurowe oczy, prosty, lecz dostojny strój. Jan –
mocno owłosiony, ma czarne włosy spadające prosto na ramiona i przycięte
schodkami. Czarna broda obcięta krótko okrywa mu prawie całą twarz. Nie
przeszkadza to jednak dostrzec jego policzków zapadniętych z powodu postu,
czarnych gorączkowych oczu, twarzy ogorzałej od słońca i zmiennej pogody.
[Jan] jest półnagi. Okrywa go gruba skóra. To odzienie ze skóry wielbłądziej
przytrzymuje w talii skórzany pas. Okrywa mu ono tors, spadając trochę poniżej
wychudzonych bioder i ukazując po prawej stronie odsłonięte żebra,
obciągnięte jedynie skórą ogorzałą na powietrzu. Patrząc na nich można by
powiedzieć: dzikus i anioł. Jan spojrzał na Jezusa przenikliwym spojrzeniem i
woła: «Oto Baranek Boży! Skądże mi to, że mój Pan przychodzi do mnie?»
Jezus odpowiada spokojnie:
12«[Przychodzę,] by dopełnić rytu pokutnego.»
«Nigdy, Panie. To ja powinienem przyjść do Ciebie, abyś mnie uświęcił, a
tymczasem Ty przychodzisz do mnie?»
Ponieważ Jan pochylił się przed Jezusem, Jezus kładzie mu rękę na głowie i
odpowiada: «Pozwól, by wszystko dokonało się, jak tego pragnę, abym wykonał
wszystko co słuszne i aby twój ryt poprowadził ludzi ku największej tajemnicy i
aby zostało im ogłoszone, że Ofiara przebywa na tym świecie.»
Jan patrzy na Niego wzrokiem złagodzonym przez łzy i idzie przed Nim do rzeki.
Jezus zdejmuje płaszcz i tunikę, zostając tylko w rodzaju krótkich spodni.
Wchodzi do wody, w której stoi już Jan. Chrzci Go, wylewając na Jego głowę
wodę z rzeki. Posługuje się przy tym jakby kubkiem zawieszonym u pasa, który
wydaje się być muszlą lub połową wysuszonej i pustej tykwy.
Jezus jest prawdziwym Barankiem, Barankiem w bieli Swego ciała, w
skromności rysów i łagodności spojrzenia. Jezus, po wyjściu na brzeg i po
ubraniu się, skupia się na modlitwie. Jan pokazuje Go tłumowi i daje
świadectwo, iż rozpoznał Go po znaku danym mu przez Ducha Bożego i
nieomylnie wskazującym na Odkupiciela.
Koncentruję się na obserwowaniu modlącego się Jezusa i nie widzę nic poza tą
promienną postacią kontrastującą z zielonym dnem rzeki.