olek19801
174

Sobór Watykański II oznaczał początek fałszywego, paralelnego Kościoła

za
dakowski.pl/index.php
Ktokolwiek chce być zbawiony, musi przede wszystkim wyznawać wiarę katolicką; której jeśliby nie zachował całej i nienaruszonej, bez wątpienia zginie na wieczność”
+ Abp. Carlo Maria Viganò, 9 czerwca 2020 r. dzień św. Efrema

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem esej Jego Ekscelencji Athanasiusa Schneidera opublikowany 1 czerwca na portalu „Life Site News”, a następnie przetłumaczony na włoski przez „Chiesa e post concilio”, pod tytułem Różnorodność religii nie jest wyrazem faktycznej woli Bożej ani naturalnym prawem. Studium Jego Ekscelencji podsumowuje – z jasnością, która wyróżnia słowa tych, którzy mówią w zgodzie z Chrystusem – zastrzeżenia wobec przypuszczalnej legalności korzystania z wolności religijnej, o której teoretyzował Sobór Watykański II, zaprzeczając świadectwu Pisma Świętego i głosowi Tradycji, jak również katolickiemu Magisterium, które jest wiernym strażnikiem obu.
Zasługa eseju Jego Ekscelencji polega przede wszystkim na uchwyceniu zwykłego powiązania pomiędzy zasadami sformułowanymi albo zakładanymi przez Sobór Watykański II, a ich logicznym konsekwentnym skutkiem w postaci odstępstw doktrynalnych, moralnych, liturgicznych i dyscyplinarnych, jakie powstały i stopniowo się rozwinęły do czasów dzisiejszych.
Monstrum zrodzone w kręgach modernistycznych mogło z początku być zwodnicze, ale urosło i umocniło się tak, że dzisiaj pokazuje się jako to, czym naprawdę jest w swojej wywrotowej i buntowniczej naturze. Twór, który począł się w tamtym czasie jest zawsze taki sam i byłoby naiwnością myśleć, że jego przewrotna natura mogłaby ulec zmianie. Próby skorygowania soborowych ekscesów – przywołujące hermeneutykę ciągłości – okazały się niepomyślne: Naturam expellas furca, tamen usque recurret [Wpędź naturę widłami, od razu wróci] (Horace, Epist. I,10,24). Deklaracja z Abu Zabi – oraz, jak biskup Schneider trafnie zauważa, jego pierwsze symptomy w panteonie Asyżu – „poczęła się w duchu Soboru Watykańskiego II”, jak z dumą potwierdza Bergoglio.
Ten „duch soboru” jest licencją legalności, którą innowatorzy przeciwstawiają swoim krytykom, bez uświadamiania sobie, że właśnie wyznanie tej spuścizny potwierdza nie tylko błędność obecnych deklaracji, ale także heretycką matrycę, która rzekomo je usprawiedliwia. Po bliższym zbadania, nigdy w historii Kościoła sobór nie przedstawiał się jako tak historyczne wydarzenie, że było ono odmienne od każdego innego soboru: nigdy nie było mowy o „duchu Soboru Nicejskiego” czy „duchu Soboru Ferrasko-Florenckiego”, a już w najmniejszym wypadku o „duchu Soboru Trydenckiego”, tak samo jak nigdy nie mieliśmy „posoborowej” epoki po Soborze Laterańskim IV czy Soborze Watykańskim I.
Powód jest oczywisty: sobory te były wszystkie, bez różnicy, wyrazem unisono głosu świętej Matki Kościoła i z tego właśnie powodu głosem naszego Pana Jezusa Chrystusa. Co znaczące, ci którzy podtrzymują nowość Soboru Watykańskiego II, także trzymają się heretyckiej doktryny, która stawia Boga Starego Testamentu w opozycji do Boga Nowego Testamentu, tak jakby mogła istnieć sprzeczność pomiędzy Osobami Boskimi Trójcy Przenajświętszej. Najwyraźniej to przeciwstawienie, które jest niemal gnostyckie albo kabalistyczne, jest funkcjonalne w legitymizacji nowego podmiotu, który jest dobrowolnie odmienny od Kościoła katolickiego i jemu przeciwny. Błędy doktrynalne niemal zawsze zdradzają jakiś rodzaj herezji trynitarnej i stąd poprzez powrót do głoszenia dogmatu trynitarnego można zwalczyć doktryny, które mu przeczą: ut in confessione veræ sempiternæque deitatis, et in Personis proprietas, et in essentia unitas, et in majestate adoretur æqualitas: Głosząc prawdziwe i wieczne Bóstwo, adorujemy to, co jest właściwe każdej Osobie, Ich jedność pod względem substancji i Ich równość pod względem majestatu.
Biskup Schneider cytuje kilka kanonów soborów ekumenicznych, które postulują – jego zdaniem – doktryny, które dzisiaj są trudne do zaakceptowania, takie jak na przykład obowiązek rozróżnienia Żydów poprzez ich ubiór albo zakaz służenia muzułmańskim czy żydowskim panom przez chrześcijan. Wśród tych przykładów znajduje się także wymóg traditio instrumentorum ogłoszony przez Sobór Florencki, który został potem skorygowany przez konstytucję apostolską Piusa XII Sacramentum ordinis. Biskup Athanasius komentuje: „Można słusznie mieć nadzieję i wierzyć, że przyszły papież albo sobór ekumeniczny skoryguje błędne stwierdzenia” Soboru Watykańskiego II. Wydaje mi się to być argument, który chociaż został przedstawiony z najlepszymi intencjami, podważa katolicką budowlę u jej podstaw. Jeśli w rzeczywistości przyznamy, że istnieją akty nauczycielskie, które w związku ze zmianą wrażliwości są wraz z upływem czasu podatne na anulowanie, modyfikację albo inną interpretację, nieuchronnie będziemy podlegać potępieniu z dekretu Lamentabili i skończymy oferując usprawiedliwienie dla tych, którzy ostatnio – właśnie na podstawie tego błędnego założenia, ogłosili, iż kara śmierci „nie jest w zgodzie z Ewangelią” i stąd zmienili Katechizm Kościoła Katolickiego. I na tej samej zasadzie w pewien sposób możemy utrzymywać, że słowa błogosławionego Piusa IX z Quanta cura zostały jakoś skorygowane przez Sobór Watykański II, tak jak Jego Ekscelencja ma nadzieję, że stanie się w przypadku Dignitatis humanae. Wśród przykładów, które przedstawia, żaden z nich nie jest sam w sobie poważnie błędny czy heretycki: fakt, że Sobór Florencki ogłosił, iż traditio instrumentorum jest konieczne dla święceń kapłańskich, w żaden sposób nie przekreślał posługi kapłańskiej w Kościele, prowadząc Kościół do przyznawania święceń nieważnie. Ani nie wydaje mi się, by można było stwierdzić, że ten aspekt, jakkolwiek ważny, prowadził do błędów doktrynalnych po stronie wiernych, co zamiast tego pojawiło się jedynie w przypadku ostatniego soboru. A kiedy w ciągu historii szerzyły się różne herezje, Kościół zawsze natychmiast interweniował, by je potępić, jak to stało się w czasie Synodu w Pistoi w roku 1786, który w pewien sposób wyprzedził Sobór Watykański II, szczególnie, gdy zniósł Komunię poza Mszą, wprowadził język narodowy i znosił modlitwy Kanonu wypowiadane submissa voce; ale nawet bardziej wówczas, kiedy teoretyzował o podstawach kolegialności biskupiej, redukując prymat papieża do zwykłej funkcji duszpasterskiej. Ponowne przeczytanie akt tamtego synodu wprawia nas w zdumienie z powodu dosłownego sformułowania tych samych błędów, jakie później znajdziemy, we wzmożonej formie w soborze, któremu przewodniczył Jan XXIII i Paweł VI.
Z drugiej strony, tak jak Prawda pochodzi od Boga, tak błąd karmiony jest przez Przeciwnika i karmi się Przeciwnikiem, który nienawidzi Kościoła Chrystusa i jego serca: Mszy świętej i Przenajświętszej Eucharystii.
Przychodzi taki moment w naszym życiu, kiedy z rozporządzenia Opatrzności, stajemy w obliczu kategorycznego wyboru na rzecz przyszłości Kościoła i naszego wiecznego zbawienia. Mówię o wyborze pomiędzy rozumieniem błędu, w który praktycznie każdy z nas popadł, niemal zawsze bez złych zamiarów, a pragnieniem patrzenia w inną stronę lub usprawiedliwiania siebie.
My także popełniliśmy błąd – wśród innych – traktowania naszych rozmówców jako ludzi, którzy mimo różnic w swoich poglądach i wierze, są wciąż motywowani dobrymi zamiarami i którzy byliby gotowi skorygować swoje błędy, jeśli mogliby się otworzyć na naszą wiarę. Razem z licznymi ojcami soborowymi myśleliśmy o ekumenizmie jako procesie, zaproszeniu, które wyzywa odszczepieńców do jednego Kościoła Chrystusa, bałwochwalców i pogan do jedynego Prawdziwego Boga i naród żydowski do obiecanego Mesjasza. Jednak od chwili, kiedy stał się on przedmiotem teorii w komisjach soborowych, ekumenizm został skonfigurowany w taki sposób, który był w bezpośredniej sprzeczności wobec doktryny uprzednio wyrażanej przez Magisterium.
Myśleliśmy, że pewne ekscesy były jedynie przesadą tych, którzy pozwoli ogarnąć się entuzjazmem z powodu nowości; szczerze wierzyliśmy, że widok Jana Pawła II otoczonego przez zaklinaczy-uzdrawiaczy, mnichów buddyjskich, imamów, rabinów, pastorów protestanckich i innych heretyków dawał dowód zdolności Kościoła do zwołania ludzi razem, aby prosić Boga o pokój, podczas gdy autorytatywny przykład tego działania zapoczątkował dewiacyjną serię panteonów, które były mniej lub bardziej oficjalne, nawet do tego stopnia, że ujrzeliśmy biskupów niosących nieczystego bożka pachamamy na ramionach, świętokradczo ukrytego pod pretekstem, że jest przedstawieniem świętego macierzyństwa.
Jednak jeśli wizerunek piekielnego bóstwa zdołał wejść do Bazyliki św. Piotra, to jest to część crescendo, które druga strona od początku przewidziała. Liczni praktykujący katolicy, a być może także większość duchowieństwa katolickiego, są dzisiaj przekonani, że wiara katolicka nie jest już więcej konieczna dla wiecznego zbawienia; wierzą, że Jeden Bóg w trzech Osobach objawiony naszym ojcom jest tym samym, co bóg Mahometa. Już dwadzieścia lat temu słyszeliśmy to powtarzane z ambon i biskupich cathedrae, ale ostatnio słyszymy to stwierdzane z emfazą nawet z najwyższego Tronu.
Wiemy dobrze – przywołując powiedzenie w Piśmie św.: Littera enim occidit, spiritus autem vivificat [litera bowiem zabija, Duch zaś ożywia (2 Kor 3,6)] – że postępowcy i moderniści mieli przenikliwą wiedzę o tym, jak ukryć dwuznaczne wyrażania w tekstach soborowych, które w tamtym czasie wydawały się niegroźne większości, ale dzisiaj objawiają swą wywrotową wartość. Jest to metoda zastosowana w użyciu wyrażenia subsistit in: mówienie półprawdy nie tyle, by nie obrazić rozmówcy (zakładając, że legalne jest przemilczenie prawdy Bożej z szacunku dla Jego stworzenia), ale z zamiarem możliwości użycia pół-błędu, któremu natychmiast położono by kres, gdyby głoszono całą prawdę. Stąd Ecclesia Christi subsistit in Ecclesia Catholica nie określa tożsamości obu, ale utrzymywanie się jednego w drugim i – dla konsekwencji – także w innych kościołach: tutaj jest to otwarcie dla międzywyznaniowych uroczystości, ekumenicznych modlitw i nieuchronnego końca jakiejkolwiek potrzeby Kościoła w porządku zbawienia, z jego unikalnością i jego misyjną naturą.
Niektórzy być może pamiętają, że pierwsze spotkania ekumeniczne odbywały się ze schizmatykami ze Wschodu i bardzo roztropnie z innymi sektami protestanckimi. Oprócz Niemiec, Holandii i Szwajcarii, na początku kraje o tradycji katolickiej nie przyklaskiwały mieszanym uroczystościom razem z pastorami protestanckimi i katolickimi księżmi. Pamiętam, że w tamtym czasie była mowa o usunięciu przedostatniej doksologi z Veni Creator, aby nie obrazić prawosławnych, którzy nie akceptują Filioque. Dzisiaj słyszymy sury Koranu recytowane z ambon naszych kościołów, widzimy bożka z drewna adorowanego przez siostry i braci zakonnych, słyszmy, jak biskupi zaprzeczają temu, co do wczoraj wydawało się nam być najbardziej wiarygodnym usprawiedliwieniem tak wielu ekstremizmów. To, czego chce świat, za namową masonerii i przy użyciu jej piekielnych macek, to stworzenie religii uniwersalnej, która jest humanitarna i ekumeniczna, z której zazdrosny Bóg, którego adorujemy został wygnany. A skoro to jest to, czego chce świat, każdy krok w tym samym kierunku ze strony Kościoła, jest niefortunnym wyborem, który zwróci się przeciwko wierzącym, że mogą drwić z Boga. Nadziei wieży Babel nie można przywrócić do życia z pomocą globalistycznego planu, który ma za swój cel unieważnienie Kościoła katolickiego po to, aby zastąpić go konfederacją bałwochwalców i heretyków zjednoczonych enwironmentalizmem i powszechnym braterstwem. Nie może być żadnego innego braterstwa poza braterstwem w Chrystusie i tylko w Chrystusie: qui non est mecum, contra me est.

Niepokojące jest to, że niewielu ludzi ma świadomość tego wyścigu ku otchłani i że niewielu uświadamia sobie odpowiedzialność najwyższych poziomów Kościoła we wspieraniu tych antychrześcijańskich ideologii, tak jakby liderzy Kościoła chcieli zagwarantować, że znajdzie się dla nich miejsce i rola na tej platformie sprzymierzonej myśli. I jest to zaskakujące, że ludzie uparcie nie chcą zbadać podstawowych przyczyn obecnego kryzysu, ograniczając się do ubolewania nad obecnymi ekscesami, tak jakby nie były one logicznymi i nieuchronnymi następstwami planu rozpisanego dziesięciolecia temu. Jeśli pachamamę można było adorować w kościele, to zawdzięczamy to Dignitatis humanae. Jeśli mamy liturgię, która jest sprotestantyzowana, a czasami nawet spoganizowana, zawdzięczamy to rewolucyjnemu działaniu prałata Annibale Bugnini i posoborowym reformom. Jeśli podpisano deklarację z Abu Zabi, to zawdzięczamy to Nostra aetate. Jeśli doszliśmy do tego, że przekazujemy decyzje konferencjom biskupów – nawet z poważnym naruszeniem konkordatu, jak to stało się we Włoszech – to zawdzięczamy to kolegialności i jej zaktualizowanej wersji – synodalności. Dzięki synodalności otrzymaliśmy Amoris laetitia, zmuszeni do szukania sposobu zapobieżenia temu, co było oczywiste dla każdego na pierwszy rzut oka: że ten dokument, przygotowany przez imponującą machinę organizacyjną, miał legitymizować Komunię dla rozwiedzionych i żyjących w konkubinacie, tak jak Querida Amazonia będzie wykorzystana do legitymizowania kobiet kapłanek (jak w niedawnym przypadku „biskupiej wikariuszki” we Fryburgu) i zniesienia świętego celibatu. Prałaci, którzy wysłali Dubia do Franciszka, w mojej opinii wykazali się tą samą pobożną prostodusznością: myśląc, że Bergoglio, kiedy stanie w obliczu rozsądnie uargumentowanego zakwestionowania błędu, zrozumie, skoryguje punkty heterodoksyjne i poprosi o przebaczenie.
Sobór został wykorzystany do zalegalizowania najbardziej dziwacznych doktrynalnych odstępstw, najbardziej śmiałych liturgicznych innowacji i najbardziej pozbawionych skrupułów nadużyć – wszystkich przy milczeniu Autorytetu. Sobór ten był tak wysławiany, że przedstawiano go jako jedyne prawowite źródło dla katolików, duchowieństwa i biskupów, zaciemniając lub przywołując z poczuciem pogardy doktrynę, której Kościół zawsze autorytatywnie nauczał, i zabraniając wiecznej liturgii, która od tysiącleci żywiła wiarę nieprzerwanego szeregu wiernych, męczenników i świętych. Oprócz tego sobór ten dowiódł tego, że jest jedynym, który spowodował tak wiele problemów interpretacyjnych i tak wiele sprzeczności odnośnie poprzedzającego Magisterium, podczas gdy nie ma żadnego innego soboru – od Soboru Jerozolimskiego po Sobór Watykański I – który nie harmonizowałby doskonale z całym Magisterium albo który potrzebowałby tak wielu interpretacji.
Wyznaję to ze spokojem i bez kontrowersji: Byłem jednym z wielu ludzi, którzy mimo wielu konsternacji i obaw, jakie dzisiaj okazały się absolutnie uzasadnione, ufali autorytetowi hierarchii z bezwarunkowym posłuszeństwem. W rzeczywistości sądzę, że wielu ludzi, włączając w to mnie samego, początkowo nie brało pod uwagę możliwości, że może zaistnieć konflikt pomiędzy posłuszeństwem porządkowi hierarchii a wiernością samemu Kościołowi. To, co sprawiło, że to nienaturalne, w istocie powiedziałbym nawet, że przewrotne oddzielenie hierarchii i Kościoła, posłuszeństwa i wierności stało się konkretne, to z pewnością ten najnowszy pontyfikat.
W pokoju łez przylegającym do Kaplicy Sykstyńskiej, podczas gdy prałat Guido Marini przygotowywał białe rocchetto, mozzetta i stułę na pierwsze pojawienie się „nowo wybranego” papieża, Bergoglio wykrzyknął: Sono finite le carnevalate! [Karnawały się skończyły!], pogardliwie odrzucając insygnia, które każdy papież, aż do tamtej pory pokornie przyjmował jako wyróżniający strój Namiestnika Chrystusa. Jednak w tych słowach zawierała się prawda, nawet jeśli została ona wypowiedziana mimowolnie: 13 marca 2013 maski opadły z konspiratorów, którzy wreszcie byli wolni od niewygodnej obecności Benedykta XVI i bezwstydnie dumni z tego, że w końcu udało im się wypromować kardynała, który ucieleśniał ich ideały, ich sposób rewolucjonizowania Kościoła, uplastyczniania doktryny, przystosowywania zasad moralnych, rozcieńczania liturgii i zamiany dyscypliny w rzecz do rozporządzenia.
A to wszystko było uważane przez samych rzeczników konspiracji za logiczne następstwo i oczywiste zastosowanie Soboru Watykańskiego II, który według nich był osłabiony krytyką wyrażoną przez Benedykta XVI. Największym afrontem tego pontyfikatu było pobłażliwe pozwolenie na odprawianie otaczanej czcią liturgii trydenckiej, prawowitość której została ostatecznie uznana, obalając pięćdziesiąt lat jej bezprawnego wykluczenia. Nie jest przypadkiem, że zwolennicy Bergoglio to ci sami ludzie, którzy postrzegali sobór jako pierwsze wydarzenie nowego kościoła, przed którym była stara religia i stara liturgia.
To nie przypadek: to, co ci ludzie bezkarnie stwierdzają, gorsząc umiarkowanych, to coś, w co także wierzą katolicy, a mianowicie: że mimo wszystkich wysiłków hermeneutyki ciągłości, która roztrzaskała się przy pierwszej konfrontacji z rzeczywistością obecnego kryzysu, jest niezaprzeczalne, iż od Soboru Watykańskiego II budowano paralelny kościół, nałożony na prawdziwy Kościół Chrystusa i diametralnie mu przeciwny. Ten paralelny kościół stopniowo zaciemnił Bożą instytucję, jaką ustanowił nasz Pan, po to, by zastąpić ją fałszywym bytem, odpowiadający upragnionej religii uniwersalnej, o której teoretyzowali najpierw masoni. Takie wyrażania, jak nowy humanizm, powszechne braterstwo, godność człowieka, to hasła przewodnie filantropijnego humanitaryzmu, który kwestionuje prawdziwego Boga, horyzontalnej solidarności o niejasnej inspiracji spirytualistycznej oraz ekumenicznego irenizmu, który Kościół jednoznacznie potępia. Nam et loquela tua manifestum te facit [nawet twoja mowa cię zdradza] (Mt 26,73): to bardzo częste, nawet obsesyjne uciekanie się do tego samego słownictwa nieprzyjaciela zdradza trzymanie się ideologii, którą on inspiruje; podczas gdy z drugiej strony systematyczne odrzucanie jasnego, jednoznacznego i krystalicznego języka Kościoła potwierdza pragnienie oderwania się nie tylko od katolickiej formy, ale nawet od jej substancji.
To, co od lat słyszeliśmy wypowiadane mętnie i bez jasnych konotacji z najwyższego Tronu, odnajdujemy następnie opracowane w prawdziwym i właściwym manifeście u zwolenników obecnego pontyfikatu: demokratyzację Kościoła, już nie poprzez kolegialność wynalezioną przez Sobór Watykański II, ale przez drogę synodalną zainaugurowaną przez Synod ds. Rodziny; zniszczenie kapłaństwa służebnego poprzez osłabienie go wyjątkami wobec kościelnego celibatu i wprowadzenie kobiecych postaci sprawujących kwasi kapłańskie obowiązki; milczące przejście od ekumenizmu skierowanego ku braciom oddzielonym do formy pan-ekumenizmu, który redukuje Prawdę Jednego Boga w trzech Osobach do poziomu bałwochwalstw i najbardziej piekielnych zabobonów; akceptacja dialogu międzyreligijnego, który zakłada relatywizm religijny i wyklucza misyjne głoszenie słowa; demitologizacja papiestwa, prowadzona przez Bergoglio jako motyw jego pontyfikatu; postępowa legitymizacja wszystkiego, co jest politycznie poprawne: teorii gender, sodomii, małżeństw homoseksualnych, doktryn maltuzjańskich, ekologizmu, imigracjonizmu... Jeśli nie dostrzeżemy, że źródła tych odstępstw istnieją w zasadach wyłożonych przez sobór, niemożliwe będzie znalezienie lekarstwa: jeśli nasza diagnoza uparcie, wbrew wszelkim dowodom, będzie wykluczać początkową patologię, nie będziemy w stanie przepisać odpowiedniej terapii.
Ta operacja intelektualnej uczciwości wymaga wielkiej pokory, przede wszystkim w przyznaniu, że od dziesięcioleci byliśmy wprowadzani w błąd, w dobrej wierze, przez ludzi, którzy mając ustaloną władzę, nie wiedzieli, jak strzec i chronić owczarnię Chrystusa: niektórzy ze względu na to, by żyć spokojnie, niektórzy z powodu zbytu wielu zobowiązań, niektórzy z wygody i w końcu niektórzy w złej wierze albo nawet nikczemnym zamiarze. Tych ostatnich, którzy zdradzili Kościół, należy zidentyfikować, wziąć na bok, zaprosić do poprawy, a jeśli nie wyrażą skruchy, należy ich wykluczyć ze świętej klauzury. Oto jak działa prawdziwy Pasterz, któremu na sercu leży dobro owiec i który oddaje swoje życie za nie; mieliśmy i wciąż mamy o wiele za dużo najemników, dla których przyzwolenie nieprzyjaciół Chrystusa jest ważniejsze od wierności Jego Oblubienicy.
Tak, jak uczciwie i pogodnie byłem posłuszny wątpliwym poleceniom sześćdziesiąt lat temu, wierząc że reprezentują one kochający głos Kościoła, tak dzisiaj z równą pogodą i uczciwością uznaję, że zostałem oszukany. Bycie spójnym dzisiaj poprzez trwanie w błędzie przedstawiałoby nędzny wybór i sprawiłoby, że stałbym się wspólnikiem w tym oszustwie. Przypisywanie sobie od początku jasności oceny nie byłoby uczciwe: wszyscy wiedzieliśmy, że sobór będzie mniej lub więcej rewolucją, ale nie mogliśmy wyobrazić sobie, że okaże się tak niszczycielski, nawet z powodu pracy tych, którzy powinni byli temu zapobiec. I jeśli do czasów Benedykta XVI mogliśmy sobie wciąż wyobrażać, że zamach stanu w Watykanie (który kardynał Suenes nazwał „rokiem 1789 Kościoła”) doświadczył spowolnienia, w tych ostatnich kilku latach nawet ci najbardziej prostoduszni wśród nas zrozumieli, że milczenie z powodu obawy dokonania schizmy, trud naprawienia dokumentów papieskich w katolickim rozumieniu po to, aby zaradzić ich zamierzonej niejasności, apele i dubia kierowane do Franciszka, na które wymownie nie było odpowiedzi – to wszystko jest potwierdzeniem sytuacji najpoważniejszej apostazji, na którą wystawione są najwyższe poziomy hierarchii, podczas gdy lud chrześcijański i duchowieństwo czują, że zostali beznadziejnie porzuceni i że są traktowani przez biskupów prawie jak utrapienie.
Deklaracja z Abu Zabi jest ideologicznym manifestem idei pokoju i współpracy pomiędzy religiami, który można by tolerować, gdyby wyszedł on od pogan pozbawionych światła wiary i ognia Miłości. Jednak ktokolwiek ma łaskę bycia dzieckiem Boga z racji chrztu świętego, powinien być przerażony myślą o możliwości zbudowania bluźnierczej współczesnej wersji wieży Babel w dążeniu do zebrania razem jednego prawdziwego Kościoła Chrystusa, dziedzica obietnic danych narodowi wybranemu, z tymi, którzy negują Mesjasza i z tymi, którzy uważają samą myśl o Bogu w trzech Osobach za bluźnierstwo. Miłość Boga nie zna miary i nie toleruje kompromisów, w innym przypadku po prostu nie jest Miłością, bez której niemożliwe jest pozostawanie w Nim: qui manet in caritate, in Deo manet, et Deus in eo [kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim] (1 J 4,16). Niewielkie znaczenie ma to, czy jest to deklaracja, czy dokument Magisterium: wiemy dobrze, że wywrotowa mens innowatorów toczy grę z tego rodzaju drobnymi zastrzeżeniami, by szerzyć błąd. I wiemy dobrze, że celem tych ekumenicznych i międzyreligijnych inicjatyw nie jest to, by nawrócić tych, którzy są daleko od jednego Kościoła, do Chrystusa, ale zawrócić i popsuć tych, którzy wciąż wyznają wiarę katolicką, doprowadzając ich do wiary, że upragnione jest posiadanie wielkiej uniwersalnej religii gromadzącej razem trzy wielkie religie abrahamowe w „jednym domu”: to triumf masońskiego planu w przygotowaniu na królestwo Antychrysta! To, czy zmaterializuje się to poprzez dogmatyczną bullę, deklarację, czy wywiad ze Scalfarim w „La Repubblica” ma niewielkie znaczenie, ponieważ zwolennicy Bergoglio czekają na jego słowa jako znak, na który odpowiadają serią inicjatyw, które już od jakiegoś czasu zostały przygotowane i zorganizowane. A jeśli Bergoglio nie podąża za wskazówkami, jakie otrzymał, szeregi teologów i duchowieństwa są gotowe biadać nad „samotnością papieża Franciszka” jako przesłanką jego rezygnacji (myślę na przykład o Massimo Faggiolim i jednym z jego ostatnich esejów). Z drugiej strony, nie byłby to pierwszy raz, kiedy wykorzystują papieża wówczas, gdy zgadza się z ich planami, i pozbywają się go albo atakują go, gdy tylko tego nie robi.

W zeszłą niedzielę Kościół świętował Najświętszą Trójcę, a w brewiarzu podaje nam do odmówienia Symbolum Athanasianum, teraz unieważniony przez liturgię soborową i już zredukowany do tylko dwóch okazji w reformie liturgicznej z roku 1962. Pierwsze słowa tego teraz nieobecnego Symoblum pozostają zapisane złotymi literami: Quicumque vult salvus esse, ante omnia opus est ut teneat Catholicam fidem; quam nisi quisque integram inviolatamque servaverit, absque dubio in aeternum peribit„Ktokolwiek chce być zbawiony, musi przede wszystkim wyznawać wiarę katolicką; której jeśliby nie zachował całej i nienaruszonej, bez wątpienia zginie na wieczność”1.

+ Abp. Carlo Maria Viganò
źródło: onepeterfive.com tłum. Jan J. Franczak
1 opusdei.org